czwartek, 7 grudnia 2017

Perypetie II



  Vincent zmierzył wszystkich wzrokiem, oceniając ich reakcję. Niski mężczyzna patrzył na Toby'ego ze spokojem, podczas gdy on sam doznał jakiegoś paraliżu. Rudzielec zerkał na każdego z zaciekawieniem. Tak samo jak on nie wiedział co się dzieje. Cóż, przynajmniej nie tkwił w tym samotnie.
 - Cóż cię do nas sprowadziło? - Mark zaśmiał się kpiąco i wystąpił na przód - Och, czyżby to był TEN dzieciak? - utkwił spojrzenie w Vincencie.
 - To ten dzieciak - Toby schował chłopaka za swoimi plecami, gotów go bronić - Nie waż się go tknąć.
 Mark znów roześmiał się szyderczo i wskazał na rudzielca.
 - Czyżbyś zapomniał o nim?
Toby spojrzał na rudowłosego krytycznie, nie rozpoznając w nim nikogo znajomego. Był może kilka lat starszy od Vincenta. Milczał.
 - Hmm, niefajne. Obiecałeś mu się nim opiekować i co? Ja się nim zajmowałem. Naprawdę nie umiesz dotrzymać słowa, nawet zmarłemu.
 - Ale przecież wziąłem pod swoje skrzydła Vina - pomyślał Toby - Taka byłaby wola Jeff'a.
 - O czym ty mówisz?! - wrzasnął zdenerwowany szatyn. Kończyła mu się cierpliwość.
 - O Milanie, ty szujo! Miałeś chronić jego brata!
Toby'emu rozszerzyły się źrenice. Po tylu latach wciąż pamiętał o Milanie, a w głowie zachował obraz, gdy umierał. Poprosił o opiekę nad jego malutkim braciszkiem. Charlie. Kochał go na tyle mocno, że wskoczyłby za nim do ognia. W końcu zadawał się z demonem, aby zapewnić mu bezpieczeństwo! Co prawda, demon tylko go oszukał i wykorzystał, Charlie był bezpieczny, a chłopak skonał na darmo ze świadomością, że dzięki temu zrobi komuś ogromną przysługę. Tak też było, bo Colin został zgładzony, ale nie chodziło mu o niego, tylko o brata, wiadomo. A Toby przysiągł, że go obroni. Zawsze i wszędzie. Nie dotrzymał obietnicy.
 - Jezu - pomyślał - Co się tutaj wyprawiało przez te jedenaście lat?
 - Gdzie pozostali? - zapytał na głos - Właściciele tej chaty? Gdzie Mike, Natan? Gdzie Slender? Twój pan? Co się tutaj stało?
 Mark zagryzł wargę wyraźnie podirytowany. Westchnął i przesunął się ostrożnie do tyłu, wyciągając dyskretne dłoń w stronę rudzielca. Zrozumiał od razu. Ale zaczekał. Jeszcze nie teraz.
 - Właściciele tego domu mają się dobrze - odparł - Co do Slenderverse, wykurzyliśmy ich stąd, no i wiesz... połowa zabita - uśmiechnął się - Ale wiem też, że Zak postanowił zdradzić Zalgo i należy do nas.
 - To jest niemożliwe. Zak to przecież jego syn i nie mógłby...
Podczas ich rozmowy, Charlie bardzo powoli wyjął ze swojej kieszeni nóż i dyskretnie przyłożył rękojeść w dłoń okularnika. Mężczyzna ścisnął go ostrożnie.
 - Chyba zapomniałeś, że to również demon. Zdradziectwo leży w naszej naturze.
 - WASZEJ?
Ale Mark nie odpowiedział już na to. Poprawił okulary i ruszył na Toby'ego kierując w jego stronę nóż, celując w szyję. Oczyma wyobraźni już widział tryskającą krew z jego tętnicy.
Nim Toby zareagował, Vincent popchnął go w bok i przyjął atak na siebie. Ponieważ był niższy od niego i stał dalej, nóż zranił go w szczękę. Nawet nie jęknął. Bywało gorzej. Mark warknął wściekle i wycelował w jego klatkę - lecz chłopak miał wystarczająco czasu, by pochwycić jego nadgarstki. Mężczyzna na sekundę zastygł w bezruchu, po której niespodziewanie upuścił ostrze i skoczył na chłopaka, zatapiając zęby w jego lewym barku. Tym razem Vincent ryknął przeraźliwie z bólu i zatoczył się na ścianę. Miał wrażenie, że zęby przeciwnika wydłużają się, przemieniają w setki ostrych igieł, które mają zamiar odgryźć mu rękę z kością. Przez ogromną boleść przestał zastanawiać się nad tym co czyni i z całej siły uderzał zdrową ręką w jego plecy, by zadać mu jakieś obrażenia. Na Mark'u nie robiło to wrażania, ale zareagował i odczepił od jego barku, by ponownie wgryźć się w inną część ciała. Nim to uczynił, Toby staranował go swoim ciałem, przenosząc ich do innego pomieszczenia. Chłopak zajęczał żałośnie i przez łzy spojrzał na Charliego, który spokojnie podniósł z podłogi nóż.
 - Nigdy nie zabiłem człowieka - oznajmił - Jak postąpiłby Milan? - pomyślał na głos.
 Rudowłosy spojrzał na wijącego się z bólu chłopaka, rozważając co ma z nim zrobić. Z pomieszczenia obok dobiegały ich odgłosy epickiej walki ich opiekunów. Vin wyprostował się, zacisnął zęby i prawą dłonią złapał swój sztylet. Korzystając jeszcze z tego, że Charlie jest kompletnie zagubiony, podarł rękaw swojej bluzy, która i tak została poszarpana przez ugryzienia i mocno owinął go sobie wokół barku, tamując krwawienie. Przyjął pozycję bojową, gotowy walczyć do upadłego.
 No dalej, gnido, spróbuj mnie zranić.
Wykonał gwałtowny ruch, dając krok do przodu, by sprowokować rudzielca, aby zaatakował pierwszy. Tak też się stało. Charlie w panice zamachnął się ostrzem, nie celując w nic konkretnego. Co za kretyn, pomyślał. Odsłonił swoją klatkę piersiową. Źle wyszkolony. Dla Vincenta walki nie stanowiły najmniejszego problemu, a mimo swojego niezbyt masywnego ciała, mógł powalić dorosłych. W końcu był trenowany, by zabijać. Zabójca doskonały, taka była wola Jeff'a.
Mimo odsłonięcia słabego punktu, Vin nie wykorzystał okazji, by zadać chłopakowi śmiertelne cięcie w serce. Domyślał się, że Charlie dla Toby'ego musiał coś znaczyć. Nie wiedział jeszcze co, więc postanawiał go nie zabijać. Zatem zadał mu płytkie cięcie między żebra, po czym sprzedał mu kopnięcie w to same miejsce, wywalając tym samym na szafki. Nóż uderzył z brzdękiem na kafelki, a Vin kopnął go na drugi koniec pomieszczenia. Szarpnięciem podniósł rudzielca na nogi i przystawił mu nóż go gardła, trzymając mocno przy sobie. Bez wahania ruszył z zakładnikiem na korytarz, ukazując się Mark'owi i Toby'emu. W samą porę.
 - Zostaw go - warknął Vin - Inaczej poderżnę mu gardło. - zagroził.
 Mark odwrócił wzrok od Ticci'ego, którego unosił nad ziemią, okaleczonego i ociekającego krwią. Ale wciąż żywego. Rany nie były groźne. Bardziej groziło mu uduszenie. Zaś Mark był niemal nietknięty. Jego skóra nabrała bladego odcienia, a włosy też jakby posiwiały i się wydłużyły. Na przedramionach można było dostrzec wystające żyły, a jego oczy zmieniły barwę na mleczny. Wydawał się też nieco wyższy. W przeciwnym razie nie mógł by unieść Toby'ego.
 - Puść go - Vincentowi zadrżał głos, kiedy zobaczył okularnika w demonicznej formie - Bo go zabiję.
 Mark przechylił głowę niezadowolony, ale puścił mężczyznę, który upadł z hukiem na podłogę. Natychmiast łapczywie nabrał powietrza i złapał się za szyję. Wygląda na to, że się z tego wyliże.
Mark przybrał łagodniejszy wyraz twarzy i zaczął się kurczyć. Z sekundy na sekundy stawał się coraz bardziej normalny - skóra, oczy i kurczące się włosy nabierały naturalnego koloru. Na ponów stał się tym samym niskim okularnikiem, jakiego poznali.
Toby nie szukając dalszego konfliktu z jednym z Skrollverse, wstał i utykając podszedł do chłopaków. Dwójka, trzymając w niewoli Charliego, powoli się wycofywała, nie spuszczając z niego wzroku, lecz tamten obserwował ich w spokoju. Jednak miał w sobie coś z człowieczeństwa i nie chciał źle dla kolegi. Albo po prostu był potrzebny żywy dla Skroll'a, przed którym odczuwał respekt.
 Gdy trójka opuściła dom, biegiem rzucili się do ucieczki. Był to właściwie marsz, bo Vincent z każdym szarpnięciem czuł ból przedramienia, a Toby taszczył za sobą rudzielca, bojąc się, że zamierza mu uciec. Po jakimś czasie zatrzymali się przy jakimś drzewie, aby opracować plan dalszego działania.
 - Co z nim zrobimy? - zapytał szatyn i mocniej ścisnął niewolnika za kark. Charlie skulił się i milczał.
 - Ja mam wiedzieć? - Vin uniósł brew i syknął zdenerwowany łapiąc się za ranę - Boli mnie ręka.
 - Dwa kilometry stąd jest szpital - oznajmił - Smiley powinien tam jeszcze urzędować.
 - Cholera, Toby. Zabierz mnie do normalnego szpitala, a nie do kolejnego twojego znajomego, który zreperuje mnie zardzewiałymi narzędziami. Ci by też się przydała dobra opieka.
 Toby przewrócił oczami i ruszył w kierunku miasta. Nie uśmiechała mu się wizja chodzenia poszarpanym w miejscach publicznych, ale w końcu była noc - nie mogło być aż tak wielu ludzi.
 - Co robisz w Skrollverse? - zaczął pytać Charlie'go mężczyzna - Pamiętasz mnie i co się stało kilka lat temu?
 - Nie jestem jednym z nich - odparł drżąc - Ale mam korzyści z zadawania się z Mark'iem.
Jakie korzyści? Sypiacie razem? chciał powiedzieć czarnowłosy, ale zacisnął zęby.
 - A czy pamiętasz incydent z twoim bratem sprzed kilku lat?
 - Oczywiście!
 - Czy Slender wtedy nie zrobił ci prania mózgu? Skąd o tym wiesz? Tamtych przy tym nie było.
 - Mark potrafi grzebać w ludzkim umyśle, jeżeli tylko mu się na to pozwoli - parsknął - Serio? Tamta wymówka o wypadku samochodowym była tandetna.
Toby przemilczał jego uwagę.
 - O jakich korzyściach miałeś na myśli?
 - To... - zawahał się - Nie interesuj się.
 - Co z nimi zamierzasz? - westchnął przeciągle.
 - Nie twój interes.
Toby zagryzł wargę zły, ale dalej próbował coś z niego wyciągnąć:
 - Jak ich poznałeś?
 - Sami mnie znaleźli jako dziesięciolatka.
O boże. Nie dość że go molestuje czy tam gwałci, to jeszcze pedofil. 
 - Skrollversi? I tak po prostu współpracujecie? Przymknęli oko na twoje niedoświadczenie?
 Tsa, Mark z pewnością go już doświadczył.
 - Nie do końca. Skroll chciał mnie pożreć, ale Mark zapewnił mu, że się mną zajmie. Wyszkoli.
 - Jaki on mógł mieć w tym interes?
 - Szantaż.
 - Co?
 - Byli pewni, że wrócisz. I że to ty miałeś opiekować się mną.
Toby odetchnął głęboko, układając sobie wszystko w głowie. Wszystko już mu się rozjaśniło. A on zrujnował życie niewinnemu chłopakowi. Gdyby tylko umiał go ochronić...
 - Skoro spędziłeś z nimi trochę więcej czasu - zaczął znowu - To czy wiesz dlaczego akurat ten Mark był tak pożądany we wszystkich verse? W końcu to przez niego wszystko się rozpętało.
 - Jest pół-demonem, jakbyś nie zdążył zaobserwować. I potrafi przybrać ludzki wygląd, przez co wygląda niewinnie. No i to syn Zalgo. Zalgo i Slender się kolegowali, co nie? Oboje mogli mieć z tego korzyści, jednak jeden chciał dorównać drugiemu.
Ticci zamrugał oczami. Miasto już niedaleko.
 - A co się stało z moimi ludźmi? - nie żyją?
 - A bo ja wiem?
Na tym ich rozmowa się skończyła. Toby przywołał wspomnienia z tamtego zdarzenia - konfliktu z Colin'em. Zastanawiał się, czy jego pogrzebane ciało uległo rozkładowi i czy to samo stało się z jego głową, którą miał wywieźć i zakopać z dala od cywilizacji. Przez zamyślenie nieco zwolnił uścisk na szyi Charliego, a ten od razu się wyrwał i dołączył do Vincenta. Wymienili spojrzenia.
 - Jak się znalazłeś z Toby'm? - zapytał obojętnie rudowłosy.
 - Opiekuje się mną od śmierci Jeff'a - odpowiedział - A Jeff opiekował się mną po śmierci mojego ojca, rzekomo alkoholika.
 - Serio? Gdzie wyście byli przez taki szmat czasu?
 - Podróżowaliśmy - odparł, a w oczy drugiego chłopaka zalśniły się z podziwu. Uwielbiał podróżować, ale miał zakaz oddalania się od Mark'a, któremu bał się sprzeciwić. Westchnął cicho i złapał się za żebra. Dalszą drogę przebyli w ciszy.
Nareszcie po kwadransie marszu, dotarli do szpitala. W samą porę, bo Vincent zaczynał jęczeć z nieustającego bólu. Gdy oboje - Vincent i Charlie - zostali przyjęci na oddział, Toby'emu (podał się za prawnego opiekuna) wręczono odpowiednie papiery do wypełnienia (zeznał, że nie potrzebuje pomocy mimo licznych siniaków). Po wypełnieniu ich pierwszymi lepszymi fałszywymi informacjami, które wpadły mu do głowy, usiadł na pustym krześle w zapełnionej poczekalni. Znużony obserwował drzwi od sali, wypatrując, kiedy wyjdzie jakiś lekarz i będzie mógł tam wejść. Jednak to długo nie nastąpiło, a mężczyzna po wrażeniach z dzisiejszego dnia zapadł w głęboki sen.
 Obudził go głuchy huk spodowany przez młodą pielęgniarkę, która upuściła twardą teczkę na dokumenty. Kobieta szybko zebrała ją z ziemi i ruszyła przed siebie, znikając za ścianą. Toby otworzył zmęczone oczy i odczekał, aż te przyzwyczają się do jasnego światła, następnie rozejrzał się po pomieszczeniu. W kącie na krześle dostrzegł Vincenta. Przynajmniej tak mu się wydawało, bo wyglądał nieco dziwnie. Ignorując fakt, że coś mu w nim nie pasuje, wstał i chwiejnie, niczym pijak po sześciu jabolach, ruszył do nastolatka. Chłopak zdawszy sobie sprawę, że ten idzie w jego stronę, skrzywił się i odwrócił głowę do ściany.
 - Nic ci nie jest? - ziewnął Ticci i rzucił okiem na jego ramię, na którym zaciągnięty był rękaw grubej bluzy.
 - Proszę? - zapytał brunet marszcząc brwi.
 - Charlie. Właśnie, co z nim?
 - Kim pan jest?
 - Vincent, nie wydurniaj się... - warknął wściekle. Był zbyt zmęczony, aby grać w durne gierki.
 - Ale ja się tak nie nazywam - chłopak wstał zdenerwowany całą tą sytuacją, a Toby roztworzył oczy ze zdziwienia. Przyjrzał się jego twarzy i sylwetce i po prostu to nie mógł być ktoś po prostu przypominający Vincenta. Vin miał charakterystyczną bliznę nad brwią i pusty wzrok, gdy się wyłączał. To musi być on. Jednak z twarzy nastolatka wyczytał, że mówi też prawdę. Więc jak?
 - Toby... - ktoś złapał go za ramię od tyłu. Szatyn odwrócił się i ujrzał kolejnego Vincenta.
 - Vin? - zapytał i zmrużył oczy.
 - Wszystko okay? - zapytał zmartwiony.
 - Ty...
Nie dokończył, bo stracił z nim kontakt wzrokowy, gdyż zza jego pleców wyłonił się pierwszy Vincent. Obaj chłopcy mierzyli się wzrokiem.
 - Ty wyglądasz jak ja - powiedzieli równocześnie.
Dosyć długo milczeli.
 - Przez przypadek wziąłem cię za niego - zwrócił się Toby do obcego, wskazując na Vina - Przepraszam.
 - Nie szkodzi - westchnął - Nie sądziłem nigdy, że gdzieś znajduje się mój klon. - wyciągnął rękę na powitanie - Martin.
 - Vincent - uścisnął ją i lekko się uśmiechnął.
 Dosłownie klon.
Blizna nad brwią. Lekki zarost na bródce. Obgryzione i niezadbane paznokcie. Błękitne oczy.
Jednak jedno się nie zgadzało. Mianowicie ich włosy. Włosy Martina były upięte w kucyk, a niektóre kosmyki, zbyt krótkie by złapać się w sidła gumki, opadały mu bezczelnie na twarz. Zaś włosy Vincenta były krótko ścięte, wyglądające jak burza (nigdy nie miały styczności z fryzjerem).
 Serio? Nie zauważył, że Martin ma TROSZECZKĘ inną fryzurę?
Chłopcy wpatrywali się w siebie, starając się dostrzec każdy, nawet najmniejszy szczegół z ich wyglądu, choć byli niemal lustrzanym odbiciem. Nie trwało to długo, gdyż niska, pulchna kobieta o podobnych rysach twarzy uścisnęła Martina za nadgarstek i brutalnie przyciągnęła go do siebie.
 - Gdzie ty się znowu szlajasz? - ryknęła z wściekłością, a w Vincencie obudziło się coś w rodzaju współczucia. Domyślił się, że kobieta to jego matka biorąc pod uwagę fizyczne podobieństwo. Wyglądała na nieufną i nadopiekuńczą rodzicielkę, która stara się kontrolować dosłownie każdy ruch swojego dziecka.
 - Przestań - wyjąkał cicho Martin i zaczerwienił się. Wyraźnie czuł respekt. Vincent postanowił mu nieco pomóc.
 - Ja go zagadałem - zaczął go usprawiedliwiać, ale zamilkł, gdy kobieta posłała mu groźne spojrzenie. Szybko jednak jej twarz zmieniła wyraz na pełen zdziwienia, widząc osobę Vincenta. Roztworzyła usta z niedowierzaniem i puściła Martina.
 - Ty żyjesz?
Nastolatek zmarszczył brwi. Widział tą kobietę pierwszy raz w życiu i dlaczego miałby nie żyć?
 - A nie powinienem?
Jej oczy zabłysnęły.
 - Dave, to naprawdę ty.
 - Dave?! - wtrącił się niespodziewanie Toby, lecz każdy go zignorował.
 - Nie mam pojęcia kim pani jest i nie nazywam się Dave.
 - Oczywiście, że się tak nazywasz - kobieta zbliżyła się o krok - Matka zawsze rozpozna swoje dzieci.
Vincent - Dave - spojrzał pytająco na Toby'ego, a on zaś spojrzał w górę, jakby chciał zapytać o to Jeff'a z zaświatów.
 - Paręnaście lat temu zamordowano mi męża i uprowadzono mojego syna - zacisnęła szczęki - Jestem prawie pewna, że to TY wtedy zostałeś porwany, a jednak teraz stoisz tu przede mną. To cud. Boży cud! - splotła palce swoich dłoni, jakby zaraz miała zacząć się modlić - Poznałeś już swojego brata, Martina.
 - Co do cholery... - Toby złapał się za głowę i ujął kosmyki swoich włosów w garść, jakby chciał je wyrwać. Ledwo nadążał za nieznajomą. No i zawsze był w przekonaniu, że w noc, gdy Jeff zabił tamtego alkoholika i przygarnął Vincenta, w tamtym domu był tylko jeden chłopiec. Gdzie wtedy był Martin? Tak mocno spał?
 W sumie to trójka była do siebie podobna. Szczególnie bracia.
 - A ja domagam się testów - wypalił mężczyzna - Nie możesz jeszcze mówić, że to rzeczywiście twój syn.
 - A pan kim jest? - warknęła kobieta mierząc go wzrokiem.
Lekarzom podał się za prawnego opiekuna i brata Vincenta, ale nieznajomej podał się za jego najlepszego przyjaciela.
 - Testy nie będą potrzebne - wysyczała - Czuję, że to mój syn.
 - I co niby zamierzasz z tym zrobić? - prychnął i zasłonił Vincenta własnym ciałem, jakby lada chwila na korytarzu miało dojść do bójki.
 - Chciałabym wiedzieć, co działo się z nim przez te lata i na kogo wyrósł. - wyprostowała się i napięła mięśnie karku.
 - Co ty tutaj robisz? - wtrąciła pielęgniarka kierując słowa do Vincenta - Miałeś wyjść tylko na pięć minut do toalety, natychmiast wracaj na salę.
 Pielęgniarka odprowadziła chłopca, a Toby i nieznajoma nadal prowadzili zażartą dyskusję na jego temat. W międzyczasie Martin, korzystając z rozkojarzenia matki, wymknął się niepostrzeżenie na zewnątrz.
 - Rozumiem, chcesz go poznać, ale nawet nie mamy pewności czy to na pewno twój syn - argumentował Toby - Poza tym Vincent nigdy się przed tobą nie otworzy. Spędziłem z nim zbyt wiele czasu.
 - Dave - syknęła złośliwie - Ile razy mam to tłumaczyć? To moje dziecko! Sam widziałeś, że Dave i Martin są bliźniakami. I co jest w tym złego, że chcę nadrobić z nim te wszystkie lata? Poza tym wyglądasz i zachowujesz się, jakbyś chciał go odizolować od społeczeństwa! Parszywy wyrzutek!
 Szatyna zalała fala wściekłości. Nie po poświęcał każdą chwilę z życia chłopakowi, żeby teraz obca baba wmawiała mu, że próbuje zrobić z niego dzikusa. Owszem, "szkolił" go, ale to inne rzeczy.
 - Skoro tak - ciągnęła dalej - to dobrze, zrobię te testy. Ale jeżeli okaże się, że jestem jego rodzicielką, odbiorę ci go i dopilnuję, żebyś miał sądowy zakaz zbliżania się do niego. - odetchnęła, a po chwili cicho rzuciła - Ćpun.
 Toby zaśmiał się pod nosem na te groźby. W końcu ich dwójka nie widziała wsiąść do pierwszego lepszego samoloty i wynieść się stąd w diabły. Niejednokrotnie podróżowali "na oślep", choć sąd wydawał się być upierdliwy w takiej ucieczce. Chyba, że zdążą.
 - Martin? - kobieta rozejrzała się dookoła za swoim synem, po którym nie było ani śladu.
 - I jak ty chcesz zaopiekować się obcym nastolatkiem, skoro nie potrafisz przypilnować bliższego ci dzieciaka? - wyśmiał ją.
 - Zamknij się. Może poszedł po wodę i zaraz wróci.
I rzeczywiście wrócił. Po godzinie, kiedy Toby zdążył już zasnąć na ponów w plastikowym siedzeniu, a kobieta zaczynała dosłownie odchodzić od zmysłów.
 - Gdzie ty się szlajasz?! - warknęła.
 - Co się stało z Vincentem? - zapytał spokojnie.
 - On nazywa się Dave - odparła tracąc cierpliwość - Niedługo uda nam się go poznać - uśmiechnęła się. - I być może zatrzymać przy sobie. - szepnęła tak, aby nikt jej nie usłyszał.
 Martin westchnął z rezygnacją. Właściwie to nic nie robił sobie z faktu, że tuż za ścianą leży jego zaginiony brat bliźniak, bo od dawna wiedział, że kiedyśtam, gdzieśtam jego rodzeństwo zostało uprowadzone za niemowlaka, a wiadomość, że żyje, nie była dla niego zaskoczeniem. Bardziej martwił się o swoją matkę, która zaczynała robić się przewrażliwiona na punkcie Vincenta - Dave, a wizja, że będzie zmuszany, aby go wielbić na siłę - szczególnie, gdy do nie polubi - nie widziała mu się.
 Chłopak usiadł po turecku na przeciwko Toby'ego i dokładnie go oglądał, zastanawiając się, przez co razem mogli przejść w czasie piętnastu lat. Ale na pewno przeżyli razem rzeczy, o których on mógł tylko śnić.
 A myśl, że życie jego brata było fascynujące i pełne przygód, podczas gdy on tkwił z nadopiekuńczą, przewrażliwioną matką przygnębiała go.


cdn...

Perypetie V

 - Jeszcze. - powiedział Vincent zaciskając pięści pod stołem - Opowiedz mi jeszcze.  Bezoki westchnął i mozolnie ściągnął maskę, odsłani...