czwartek, 7 grudnia 2017

Perypetie II



  Vincent zmierzył wszystkich wzrokiem, oceniając ich reakcję. Niski mężczyzna patrzył na Toby'ego ze spokojem, podczas gdy on sam doznał jakiegoś paraliżu. Rudzielec zerkał na każdego z zaciekawieniem. Tak samo jak on nie wiedział co się dzieje. Cóż, przynajmniej nie tkwił w tym samotnie.
 - Cóż cię do nas sprowadziło? - Mark zaśmiał się kpiąco i wystąpił na przód - Och, czyżby to był TEN dzieciak? - utkwił spojrzenie w Vincencie.
 - To ten dzieciak - Toby schował chłopaka za swoimi plecami, gotów go bronić - Nie waż się go tknąć.
 Mark znów roześmiał się szyderczo i wskazał na rudzielca.
 - Czyżbyś zapomniał o nim?
Toby spojrzał na rudowłosego krytycznie, nie rozpoznając w nim nikogo znajomego. Był może kilka lat starszy od Vincenta. Milczał.
 - Hmm, niefajne. Obiecałeś mu się nim opiekować i co? Ja się nim zajmowałem. Naprawdę nie umiesz dotrzymać słowa, nawet zmarłemu.
 - Ale przecież wziąłem pod swoje skrzydła Vina - pomyślał Toby - Taka byłaby wola Jeff'a.
 - O czym ty mówisz?! - wrzasnął zdenerwowany szatyn. Kończyła mu się cierpliwość.
 - O Milanie, ty szujo! Miałeś chronić jego brata!
Toby'emu rozszerzyły się źrenice. Po tylu latach wciąż pamiętał o Milanie, a w głowie zachował obraz, gdy umierał. Poprosił o opiekę nad jego malutkim braciszkiem. Charlie. Kochał go na tyle mocno, że wskoczyłby za nim do ognia. W końcu zadawał się z demonem, aby zapewnić mu bezpieczeństwo! Co prawda, demon tylko go oszukał i wykorzystał, Charlie był bezpieczny, a chłopak skonał na darmo ze świadomością, że dzięki temu zrobi komuś ogromną przysługę. Tak też było, bo Colin został zgładzony, ale nie chodziło mu o niego, tylko o brata, wiadomo. A Toby przysiągł, że go obroni. Zawsze i wszędzie. Nie dotrzymał obietnicy.
 - Jezu - pomyślał - Co się tutaj wyprawiało przez te jedenaście lat?
 - Gdzie pozostali? - zapytał na głos - Właściciele tej chaty? Gdzie Mike, Natan? Gdzie Slender? Twój pan? Co się tutaj stało?
 Mark zagryzł wargę wyraźnie podirytowany. Westchnął i przesunął się ostrożnie do tyłu, wyciągając dyskretne dłoń w stronę rudzielca. Zrozumiał od razu. Ale zaczekał. Jeszcze nie teraz.
 - Właściciele tego domu mają się dobrze - odparł - Co do Slenderverse, wykurzyliśmy ich stąd, no i wiesz... połowa zabita - uśmiechnął się - Ale wiem też, że Zak postanowił zdradzić Zalgo i należy do nas.
 - To jest niemożliwe. Zak to przecież jego syn i nie mógłby...
Podczas ich rozmowy, Charlie bardzo powoli wyjął ze swojej kieszeni nóż i dyskretnie przyłożył rękojeść w dłoń okularnika. Mężczyzna ścisnął go ostrożnie.
 - Chyba zapomniałeś, że to również demon. Zdradziectwo leży w naszej naturze.
 - WASZEJ?
Ale Mark nie odpowiedział już na to. Poprawił okulary i ruszył na Toby'ego kierując w jego stronę nóż, celując w szyję. Oczyma wyobraźni już widział tryskającą krew z jego tętnicy.
Nim Toby zareagował, Vincent popchnął go w bok i przyjął atak na siebie. Ponieważ był niższy od niego i stał dalej, nóż zranił go w szczękę. Nawet nie jęknął. Bywało gorzej. Mark warknął wściekle i wycelował w jego klatkę - lecz chłopak miał wystarczająco czasu, by pochwycić jego nadgarstki. Mężczyzna na sekundę zastygł w bezruchu, po której niespodziewanie upuścił ostrze i skoczył na chłopaka, zatapiając zęby w jego lewym barku. Tym razem Vincent ryknął przeraźliwie z bólu i zatoczył się na ścianę. Miał wrażenie, że zęby przeciwnika wydłużają się, przemieniają w setki ostrych igieł, które mają zamiar odgryźć mu rękę z kością. Przez ogromną boleść przestał zastanawiać się nad tym co czyni i z całej siły uderzał zdrową ręką w jego plecy, by zadać mu jakieś obrażenia. Na Mark'u nie robiło to wrażania, ale zareagował i odczepił od jego barku, by ponownie wgryźć się w inną część ciała. Nim to uczynił, Toby staranował go swoim ciałem, przenosząc ich do innego pomieszczenia. Chłopak zajęczał żałośnie i przez łzy spojrzał na Charliego, który spokojnie podniósł z podłogi nóż.
 - Nigdy nie zabiłem człowieka - oznajmił - Jak postąpiłby Milan? - pomyślał na głos.
 Rudowłosy spojrzał na wijącego się z bólu chłopaka, rozważając co ma z nim zrobić. Z pomieszczenia obok dobiegały ich odgłosy epickiej walki ich opiekunów. Vin wyprostował się, zacisnął zęby i prawą dłonią złapał swój sztylet. Korzystając jeszcze z tego, że Charlie jest kompletnie zagubiony, podarł rękaw swojej bluzy, która i tak została poszarpana przez ugryzienia i mocno owinął go sobie wokół barku, tamując krwawienie. Przyjął pozycję bojową, gotowy walczyć do upadłego.
 No dalej, gnido, spróbuj mnie zranić.
Wykonał gwałtowny ruch, dając krok do przodu, by sprowokować rudzielca, aby zaatakował pierwszy. Tak też się stało. Charlie w panice zamachnął się ostrzem, nie celując w nic konkretnego. Co za kretyn, pomyślał. Odsłonił swoją klatkę piersiową. Źle wyszkolony. Dla Vincenta walki nie stanowiły najmniejszego problemu, a mimo swojego niezbyt masywnego ciała, mógł powalić dorosłych. W końcu był trenowany, by zabijać. Zabójca doskonały, taka była wola Jeff'a.
Mimo odsłonięcia słabego punktu, Vin nie wykorzystał okazji, by zadać chłopakowi śmiertelne cięcie w serce. Domyślał się, że Charlie dla Toby'ego musiał coś znaczyć. Nie wiedział jeszcze co, więc postanawiał go nie zabijać. Zatem zadał mu płytkie cięcie między żebra, po czym sprzedał mu kopnięcie w to same miejsce, wywalając tym samym na szafki. Nóż uderzył z brzdękiem na kafelki, a Vin kopnął go na drugi koniec pomieszczenia. Szarpnięciem podniósł rudzielca na nogi i przystawił mu nóż go gardła, trzymając mocno przy sobie. Bez wahania ruszył z zakładnikiem na korytarz, ukazując się Mark'owi i Toby'emu. W samą porę.
 - Zostaw go - warknął Vin - Inaczej poderżnę mu gardło. - zagroził.
 Mark odwrócił wzrok od Ticci'ego, którego unosił nad ziemią, okaleczonego i ociekającego krwią. Ale wciąż żywego. Rany nie były groźne. Bardziej groziło mu uduszenie. Zaś Mark był niemal nietknięty. Jego skóra nabrała bladego odcienia, a włosy też jakby posiwiały i się wydłużyły. Na przedramionach można było dostrzec wystające żyły, a jego oczy zmieniły barwę na mleczny. Wydawał się też nieco wyższy. W przeciwnym razie nie mógł by unieść Toby'ego.
 - Puść go - Vincentowi zadrżał głos, kiedy zobaczył okularnika w demonicznej formie - Bo go zabiję.
 Mark przechylił głowę niezadowolony, ale puścił mężczyznę, który upadł z hukiem na podłogę. Natychmiast łapczywie nabrał powietrza i złapał się za szyję. Wygląda na to, że się z tego wyliże.
Mark przybrał łagodniejszy wyraz twarzy i zaczął się kurczyć. Z sekundy na sekundy stawał się coraz bardziej normalny - skóra, oczy i kurczące się włosy nabierały naturalnego koloru. Na ponów stał się tym samym niskim okularnikiem, jakiego poznali.
Toby nie szukając dalszego konfliktu z jednym z Skrollverse, wstał i utykając podszedł do chłopaków. Dwójka, trzymając w niewoli Charliego, powoli się wycofywała, nie spuszczając z niego wzroku, lecz tamten obserwował ich w spokoju. Jednak miał w sobie coś z człowieczeństwa i nie chciał źle dla kolegi. Albo po prostu był potrzebny żywy dla Skroll'a, przed którym odczuwał respekt.
 Gdy trójka opuściła dom, biegiem rzucili się do ucieczki. Był to właściwie marsz, bo Vincent z każdym szarpnięciem czuł ból przedramienia, a Toby taszczył za sobą rudzielca, bojąc się, że zamierza mu uciec. Po jakimś czasie zatrzymali się przy jakimś drzewie, aby opracować plan dalszego działania.
 - Co z nim zrobimy? - zapytał szatyn i mocniej ścisnął niewolnika za kark. Charlie skulił się i milczał.
 - Ja mam wiedzieć? - Vin uniósł brew i syknął zdenerwowany łapiąc się za ranę - Boli mnie ręka.
 - Dwa kilometry stąd jest szpital - oznajmił - Smiley powinien tam jeszcze urzędować.
 - Cholera, Toby. Zabierz mnie do normalnego szpitala, a nie do kolejnego twojego znajomego, który zreperuje mnie zardzewiałymi narzędziami. Ci by też się przydała dobra opieka.
 Toby przewrócił oczami i ruszył w kierunku miasta. Nie uśmiechała mu się wizja chodzenia poszarpanym w miejscach publicznych, ale w końcu była noc - nie mogło być aż tak wielu ludzi.
 - Co robisz w Skrollverse? - zaczął pytać Charlie'go mężczyzna - Pamiętasz mnie i co się stało kilka lat temu?
 - Nie jestem jednym z nich - odparł drżąc - Ale mam korzyści z zadawania się z Mark'iem.
Jakie korzyści? Sypiacie razem? chciał powiedzieć czarnowłosy, ale zacisnął zęby.
 - A czy pamiętasz incydent z twoim bratem sprzed kilku lat?
 - Oczywiście!
 - Czy Slender wtedy nie zrobił ci prania mózgu? Skąd o tym wiesz? Tamtych przy tym nie było.
 - Mark potrafi grzebać w ludzkim umyśle, jeżeli tylko mu się na to pozwoli - parsknął - Serio? Tamta wymówka o wypadku samochodowym była tandetna.
Toby przemilczał jego uwagę.
 - O jakich korzyściach miałeś na myśli?
 - To... - zawahał się - Nie interesuj się.
 - Co z nimi zamierzasz? - westchnął przeciągle.
 - Nie twój interes.
Toby zagryzł wargę zły, ale dalej próbował coś z niego wyciągnąć:
 - Jak ich poznałeś?
 - Sami mnie znaleźli jako dziesięciolatka.
O boże. Nie dość że go molestuje czy tam gwałci, to jeszcze pedofil. 
 - Skrollversi? I tak po prostu współpracujecie? Przymknęli oko na twoje niedoświadczenie?
 Tsa, Mark z pewnością go już doświadczył.
 - Nie do końca. Skroll chciał mnie pożreć, ale Mark zapewnił mu, że się mną zajmie. Wyszkoli.
 - Jaki on mógł mieć w tym interes?
 - Szantaż.
 - Co?
 - Byli pewni, że wrócisz. I że to ty miałeś opiekować się mną.
Toby odetchnął głęboko, układając sobie wszystko w głowie. Wszystko już mu się rozjaśniło. A on zrujnował życie niewinnemu chłopakowi. Gdyby tylko umiał go ochronić...
 - Skoro spędziłeś z nimi trochę więcej czasu - zaczął znowu - To czy wiesz dlaczego akurat ten Mark był tak pożądany we wszystkich verse? W końcu to przez niego wszystko się rozpętało.
 - Jest pół-demonem, jakbyś nie zdążył zaobserwować. I potrafi przybrać ludzki wygląd, przez co wygląda niewinnie. No i to syn Zalgo. Zalgo i Slender się kolegowali, co nie? Oboje mogli mieć z tego korzyści, jednak jeden chciał dorównać drugiemu.
Ticci zamrugał oczami. Miasto już niedaleko.
 - A co się stało z moimi ludźmi? - nie żyją?
 - A bo ja wiem?
Na tym ich rozmowa się skończyła. Toby przywołał wspomnienia z tamtego zdarzenia - konfliktu z Colin'em. Zastanawiał się, czy jego pogrzebane ciało uległo rozkładowi i czy to samo stało się z jego głową, którą miał wywieźć i zakopać z dala od cywilizacji. Przez zamyślenie nieco zwolnił uścisk na szyi Charliego, a ten od razu się wyrwał i dołączył do Vincenta. Wymienili spojrzenia.
 - Jak się znalazłeś z Toby'm? - zapytał obojętnie rudowłosy.
 - Opiekuje się mną od śmierci Jeff'a - odpowiedział - A Jeff opiekował się mną po śmierci mojego ojca, rzekomo alkoholika.
 - Serio? Gdzie wyście byli przez taki szmat czasu?
 - Podróżowaliśmy - odparł, a w oczy drugiego chłopaka zalśniły się z podziwu. Uwielbiał podróżować, ale miał zakaz oddalania się od Mark'a, któremu bał się sprzeciwić. Westchnął cicho i złapał się za żebra. Dalszą drogę przebyli w ciszy.
Nareszcie po kwadransie marszu, dotarli do szpitala. W samą porę, bo Vincent zaczynał jęczeć z nieustającego bólu. Gdy oboje - Vincent i Charlie - zostali przyjęci na oddział, Toby'emu (podał się za prawnego opiekuna) wręczono odpowiednie papiery do wypełnienia (zeznał, że nie potrzebuje pomocy mimo licznych siniaków). Po wypełnieniu ich pierwszymi lepszymi fałszywymi informacjami, które wpadły mu do głowy, usiadł na pustym krześle w zapełnionej poczekalni. Znużony obserwował drzwi od sali, wypatrując, kiedy wyjdzie jakiś lekarz i będzie mógł tam wejść. Jednak to długo nie nastąpiło, a mężczyzna po wrażeniach z dzisiejszego dnia zapadł w głęboki sen.
 Obudził go głuchy huk spodowany przez młodą pielęgniarkę, która upuściła twardą teczkę na dokumenty. Kobieta szybko zebrała ją z ziemi i ruszyła przed siebie, znikając za ścianą. Toby otworzył zmęczone oczy i odczekał, aż te przyzwyczają się do jasnego światła, następnie rozejrzał się po pomieszczeniu. W kącie na krześle dostrzegł Vincenta. Przynajmniej tak mu się wydawało, bo wyglądał nieco dziwnie. Ignorując fakt, że coś mu w nim nie pasuje, wstał i chwiejnie, niczym pijak po sześciu jabolach, ruszył do nastolatka. Chłopak zdawszy sobie sprawę, że ten idzie w jego stronę, skrzywił się i odwrócił głowę do ściany.
 - Nic ci nie jest? - ziewnął Ticci i rzucił okiem na jego ramię, na którym zaciągnięty był rękaw grubej bluzy.
 - Proszę? - zapytał brunet marszcząc brwi.
 - Charlie. Właśnie, co z nim?
 - Kim pan jest?
 - Vincent, nie wydurniaj się... - warknął wściekle. Był zbyt zmęczony, aby grać w durne gierki.
 - Ale ja się tak nie nazywam - chłopak wstał zdenerwowany całą tą sytuacją, a Toby roztworzył oczy ze zdziwienia. Przyjrzał się jego twarzy i sylwetce i po prostu to nie mógł być ktoś po prostu przypominający Vincenta. Vin miał charakterystyczną bliznę nad brwią i pusty wzrok, gdy się wyłączał. To musi być on. Jednak z twarzy nastolatka wyczytał, że mówi też prawdę. Więc jak?
 - Toby... - ktoś złapał go za ramię od tyłu. Szatyn odwrócił się i ujrzał kolejnego Vincenta.
 - Vin? - zapytał i zmrużył oczy.
 - Wszystko okay? - zapytał zmartwiony.
 - Ty...
Nie dokończył, bo stracił z nim kontakt wzrokowy, gdyż zza jego pleców wyłonił się pierwszy Vincent. Obaj chłopcy mierzyli się wzrokiem.
 - Ty wyglądasz jak ja - powiedzieli równocześnie.
Dosyć długo milczeli.
 - Przez przypadek wziąłem cię za niego - zwrócił się Toby do obcego, wskazując na Vina - Przepraszam.
 - Nie szkodzi - westchnął - Nie sądziłem nigdy, że gdzieś znajduje się mój klon. - wyciągnął rękę na powitanie - Martin.
 - Vincent - uścisnął ją i lekko się uśmiechnął.
 Dosłownie klon.
Blizna nad brwią. Lekki zarost na bródce. Obgryzione i niezadbane paznokcie. Błękitne oczy.
Jednak jedno się nie zgadzało. Mianowicie ich włosy. Włosy Martina były upięte w kucyk, a niektóre kosmyki, zbyt krótkie by złapać się w sidła gumki, opadały mu bezczelnie na twarz. Zaś włosy Vincenta były krótko ścięte, wyglądające jak burza (nigdy nie miały styczności z fryzjerem).
 Serio? Nie zauważył, że Martin ma TROSZECZKĘ inną fryzurę?
Chłopcy wpatrywali się w siebie, starając się dostrzec każdy, nawet najmniejszy szczegół z ich wyglądu, choć byli niemal lustrzanym odbiciem. Nie trwało to długo, gdyż niska, pulchna kobieta o podobnych rysach twarzy uścisnęła Martina za nadgarstek i brutalnie przyciągnęła go do siebie.
 - Gdzie ty się znowu szlajasz? - ryknęła z wściekłością, a w Vincencie obudziło się coś w rodzaju współczucia. Domyślił się, że kobieta to jego matka biorąc pod uwagę fizyczne podobieństwo. Wyglądała na nieufną i nadopiekuńczą rodzicielkę, która stara się kontrolować dosłownie każdy ruch swojego dziecka.
 - Przestań - wyjąkał cicho Martin i zaczerwienił się. Wyraźnie czuł respekt. Vincent postanowił mu nieco pomóc.
 - Ja go zagadałem - zaczął go usprawiedliwiać, ale zamilkł, gdy kobieta posłała mu groźne spojrzenie. Szybko jednak jej twarz zmieniła wyraz na pełen zdziwienia, widząc osobę Vincenta. Roztworzyła usta z niedowierzaniem i puściła Martina.
 - Ty żyjesz?
Nastolatek zmarszczył brwi. Widział tą kobietę pierwszy raz w życiu i dlaczego miałby nie żyć?
 - A nie powinienem?
Jej oczy zabłysnęły.
 - Dave, to naprawdę ty.
 - Dave?! - wtrącił się niespodziewanie Toby, lecz każdy go zignorował.
 - Nie mam pojęcia kim pani jest i nie nazywam się Dave.
 - Oczywiście, że się tak nazywasz - kobieta zbliżyła się o krok - Matka zawsze rozpozna swoje dzieci.
Vincent - Dave - spojrzał pytająco na Toby'ego, a on zaś spojrzał w górę, jakby chciał zapytać o to Jeff'a z zaświatów.
 - Paręnaście lat temu zamordowano mi męża i uprowadzono mojego syna - zacisnęła szczęki - Jestem prawie pewna, że to TY wtedy zostałeś porwany, a jednak teraz stoisz tu przede mną. To cud. Boży cud! - splotła palce swoich dłoni, jakby zaraz miała zacząć się modlić - Poznałeś już swojego brata, Martina.
 - Co do cholery... - Toby złapał się za głowę i ujął kosmyki swoich włosów w garść, jakby chciał je wyrwać. Ledwo nadążał za nieznajomą. No i zawsze był w przekonaniu, że w noc, gdy Jeff zabił tamtego alkoholika i przygarnął Vincenta, w tamtym domu był tylko jeden chłopiec. Gdzie wtedy był Martin? Tak mocno spał?
 W sumie to trójka była do siebie podobna. Szczególnie bracia.
 - A ja domagam się testów - wypalił mężczyzna - Nie możesz jeszcze mówić, że to rzeczywiście twój syn.
 - A pan kim jest? - warknęła kobieta mierząc go wzrokiem.
Lekarzom podał się za prawnego opiekuna i brata Vincenta, ale nieznajomej podał się za jego najlepszego przyjaciela.
 - Testy nie będą potrzebne - wysyczała - Czuję, że to mój syn.
 - I co niby zamierzasz z tym zrobić? - prychnął i zasłonił Vincenta własnym ciałem, jakby lada chwila na korytarzu miało dojść do bójki.
 - Chciałabym wiedzieć, co działo się z nim przez te lata i na kogo wyrósł. - wyprostowała się i napięła mięśnie karku.
 - Co ty tutaj robisz? - wtrąciła pielęgniarka kierując słowa do Vincenta - Miałeś wyjść tylko na pięć minut do toalety, natychmiast wracaj na salę.
 Pielęgniarka odprowadziła chłopca, a Toby i nieznajoma nadal prowadzili zażartą dyskusję na jego temat. W międzyczasie Martin, korzystając z rozkojarzenia matki, wymknął się niepostrzeżenie na zewnątrz.
 - Rozumiem, chcesz go poznać, ale nawet nie mamy pewności czy to na pewno twój syn - argumentował Toby - Poza tym Vincent nigdy się przed tobą nie otworzy. Spędziłem z nim zbyt wiele czasu.
 - Dave - syknęła złośliwie - Ile razy mam to tłumaczyć? To moje dziecko! Sam widziałeś, że Dave i Martin są bliźniakami. I co jest w tym złego, że chcę nadrobić z nim te wszystkie lata? Poza tym wyglądasz i zachowujesz się, jakbyś chciał go odizolować od społeczeństwa! Parszywy wyrzutek!
 Szatyna zalała fala wściekłości. Nie po poświęcał każdą chwilę z życia chłopakowi, żeby teraz obca baba wmawiała mu, że próbuje zrobić z niego dzikusa. Owszem, "szkolił" go, ale to inne rzeczy.
 - Skoro tak - ciągnęła dalej - to dobrze, zrobię te testy. Ale jeżeli okaże się, że jestem jego rodzicielką, odbiorę ci go i dopilnuję, żebyś miał sądowy zakaz zbliżania się do niego. - odetchnęła, a po chwili cicho rzuciła - Ćpun.
 Toby zaśmiał się pod nosem na te groźby. W końcu ich dwójka nie widziała wsiąść do pierwszego lepszego samoloty i wynieść się stąd w diabły. Niejednokrotnie podróżowali "na oślep", choć sąd wydawał się być upierdliwy w takiej ucieczce. Chyba, że zdążą.
 - Martin? - kobieta rozejrzała się dookoła za swoim synem, po którym nie było ani śladu.
 - I jak ty chcesz zaopiekować się obcym nastolatkiem, skoro nie potrafisz przypilnować bliższego ci dzieciaka? - wyśmiał ją.
 - Zamknij się. Może poszedł po wodę i zaraz wróci.
I rzeczywiście wrócił. Po godzinie, kiedy Toby zdążył już zasnąć na ponów w plastikowym siedzeniu, a kobieta zaczynała dosłownie odchodzić od zmysłów.
 - Gdzie ty się szlajasz?! - warknęła.
 - Co się stało z Vincentem? - zapytał spokojnie.
 - On nazywa się Dave - odparła tracąc cierpliwość - Niedługo uda nam się go poznać - uśmiechnęła się. - I być może zatrzymać przy sobie. - szepnęła tak, aby nikt jej nie usłyszał.
 Martin westchnął z rezygnacją. Właściwie to nic nie robił sobie z faktu, że tuż za ścianą leży jego zaginiony brat bliźniak, bo od dawna wiedział, że kiedyśtam, gdzieśtam jego rodzeństwo zostało uprowadzone za niemowlaka, a wiadomość, że żyje, nie była dla niego zaskoczeniem. Bardziej martwił się o swoją matkę, która zaczynała robić się przewrażliwiona na punkcie Vincenta - Dave, a wizja, że będzie zmuszany, aby go wielbić na siłę - szczególnie, gdy do nie polubi - nie widziała mu się.
 Chłopak usiadł po turecku na przeciwko Toby'ego i dokładnie go oglądał, zastanawiając się, przez co razem mogli przejść w czasie piętnastu lat. Ale na pewno przeżyli razem rzeczy, o których on mógł tylko śnić.
 A myśl, że życie jego brata było fascynujące i pełne przygód, podczas gdy on tkwił z nadopiekuńczą, przewrażliwioną matką przygnębiała go.


cdn...

poniedziałek, 20 listopada 2017

Perypetie I



11 lat później


 Blask księżyca słabo oświetlał otoczenie wokół. Nastolatek kierował snop światła wszędzie dookoła, jakby zza jakiegoś krzaka miał wyskoczyć najpotworniejszy stwór. Bał się tego, co zaraz ujrzy. Bał się spotkania z osobą, którą pamięta jak przez mgłę, a być może zmienił bieg jego życia - na lepsze. Mężczyzna za nim położył mu dłoń na ramieniu.
 - Nie masz się czego obawiać - uspakajał go - To miejsce już dawno pewnie zostało zapomniane przez innych.
 Mówiąc to sam nie wierzył w swoje słowa, a chciał, cholernie chciał, aby to była prawda. Również bał się, ale nie dawał po sobie niczego poznać. Nie chciał bardziej denerwować młodego, bo przecież miał być jego opiekunem. Przysiągł go obronić. 
 W końcu dotarli na miejsce. Vincent skierował światło latarki na nagrobek, który pomimo upływu lat nadal wyglądał całkiem nieźle. Tylko te dwa patyki udające krzyż były połamane i teraz przypominały jakąś dziwną literę K. Chłopak spojrzał na Toby'ego, jakby szukając potwierdzenia, czy na pewno dotarli na właściwe miejsce, a ten skinął mu głową na potwierdzenie. Mieli przed sobą grób Jeff'a. Do Toby'ego momentalnie wróciły wszystkie wspomnienia z ostatnich dni, kiedy jego kumpel został zabity, a Vincent mógł sobie tylko wyobrażać jak to wygląda. 
 - Czy chcesz... - mężczyzna zaczął niepewnie - porozmawiać z nim? Czy coś w tym stylu.
Brunet rzucił mu krótkie spojrzenie, po czym znowu pokierował wzrok na nagrobek.
 - Może gdybym nie był ateistą - przewrócił oczami - Chciałem po prostu poznać miejsce, w którym mnie trzymano.
 Wysłowił się o sobie jak o przedmiocie, kiedy był mały. Oczywiście Toby niejednokrotnie powtarzał mu, że były o niego same kłótnie. W rzeczywistości Vincent miał cichą nadzieję, że gdzieś tutaj spotka słynną Jane, o której się nasłuchał nie zbyt przyjemnych rzeczy. Clockwork, o której kiedy Toby opowiadał, to wydawał się myślami gdzieś daleko. Soul Takera, który właściwie niby znalazł się w ich szeregach przypadkowo dzięki łasce Slendera. Mark'a, o który trwał zażarty spór. A może nawet uda mu się stanąć twarzą w twarz ze Skroll'em. O ile nie wynieśli się stąd w diabły. 
 Toby przystąpił z nogi na nogę. Nadal mniej więcej wiedział gdzie się kierować, by zaprowadzić piętnastolatka do dawnego domu, ale miał spore obawy, czy na pewno chce tam iść. Istniała bardzo mała szansa na to, że ktoś ze znajomych wciąż tam jest. Nawet jeśli, to bałby się spojrzeć komukolwiek prosto w twarz po ponad dekadzie.
 - Myślisz, że Kyle bezpiecznie dotarł na miejsce? - nieoczekiwanie chłopak zmienił temat.
 No tak, Rosja, pomyślał Toby.
 - O ile bezpiecznie tam dotarł, nie wróci stamtąd normalny - ziewnął.
 - A ja wróciłem. - zaprotestował Vincent.
Odkąd pamiętał, ich czwórka nigdy nie mogła zagrzać miejsca. Ostatecznie każdy zaczął podróżować po całym świecie w swoją stronę, wcześniej ustalając datę i miasto, w którym spotkają się ponownie po paru miesiącach. Zazwyczaj było to stare, dobre Phoenix. Oczywiście Toby rzadko puszczał Vincenta w podróż samotnie - zwykle trzymał się blisko niego, lub oddawał go pod opiekę Luny (Kyle nie był najodpowiedzialniejszym człowiekiem). Tylko raz wysłał Vincenta do Kirow i przysiągł sobie, że nigdy więcej tego nie zrobi.  
 Jeszcze przez moment tkwili w ciszy, podczas której Vincent dokładnie zdołał się przyjrzeć nagrobkowi Jeffa i zapalił na nim tani znicz, który specjalnie trzymał w plecaku na tę okazję. Odwrócił się do szatyna.
 - Pokażesz mi dom?
 Nie był pewny, czy powierzając mu takie zadanie nie wymaga zbyt wiele, ale w końcu przylecieli tu z myślą właśnie o tym. Dla Vincenta będzie to niczym wycieczka, dla Tobyego podróż po wspomnieniach. Mężczyzna wybełkotał tylko "Jasne" i ruszył w kierunku mieszkania, z każdym krokiem zwalniając, jednak niebieskooki nie pośpieszał go. Po długich minutach w końcu dotarli.
 - Nie musisz ze mną wchodzić, jeżeli nie chcesz - chłopak wystąpił na przód, w kierunku drzwi - Pewnie trochę mi tam zleci.
 Toby kiwnął głową, po czym młody zniknął za drzwiami domu, przenosząc się do salonu. Był kompletnie inny niż odtwarzał go w pamięci, ale co on mógł wiedzieć - był dzieciakiem, kiedy ostatni raz tutaj był. Z zainteresowaniem obszedł całe pomieszczenie dookoła i muskał palcami ścian i mebli, starając się wyczuć czyjąś obecność. W końcu zawędrował po skrzypiących schodach na górę, gdzie był korytarz pełen drzwi. Zamiast sprawdzać je po kolei wszedł do jakiegoś przypadkowego. Zupełnie nic z niego nie kojarzył, ale ktokolwiek mieszkał tu dekadę temu, był to jakiś zapalony artysta z niespełnionymi ambicjami. Na ścianie był namalowany czerwony uśmiech, na podłodze walały się kartki z niedokończonymi szkicami, a wszystko było uwalone w farbach i innych obcych wydzielinach. Vincent podniósł z ziemi najbliższy notes, w którym były już bardziej dopracowane rysunki marionetek, kukiełek, lalek. Nie znalazł tam nic wartego jego uwagi, więc opuścił pomieszczenie. Jedno trzeba było przyznać - ktokolwiek podjął decyzję o opuszczeniu tego miejsca, zrobił to w wielkim pośpiechu, pozostawiając tam kompletny chaos. Kolejny pokój już bardziej przypadł mu do gustu. Zawieszone na ścianach półki prezentowały sporą biblioteczkę równo ustawionych książek, do których chłopak natychmiastowo się zbliżył i dmuchnął na nie, by zdmuchnąć kurz. Wyciągnął pierwszą z brzegu. Eragon: Najstarszy głosił tytuł. 
Cóż za świetny gust!, pomyślał i szybko przekartkował kilka stron. Jego zachwyty książką nie trwały długo, gdyż usłyszał skrzypnięcie drzwi za jego plecami. Vincent gwałtownie się odwrócił, a pierwsze co zobaczył, do uniesiona w górę deska. W ostatniej chwili zdążył uniknąć ataku i odskoczył w bok. Niewiele myśląc cisnął twardą książkę w napastnika i trafił go w szczękę. Oprawca jęknął i zachwiał się do tyłu, a brunet wykorzystał sekundy jego nieuwagi by ponownie zaatakować. Z premydetacją wymierzył mu kopniaka poniżej pasa i jeszcze raz rzucił w nim najbliższym przedmiotem pod ręką, czyli książką. Oprawca zawył i potknął się o własne nogi i runął na podłogę, a Vincent przycisnął butem jego klatkę piersiową. Nie był uzbrojony.
 - Czego chcesz?! - warknął i przyjrzał mu się. Usiłował rozpoznać w jego wyglądzie któregoś ze znajomych Toby'ego, ale żaden opis nie pasował do tego mężczyzny pod nim. Miał on jedno złote, a drugie brązowe oko, szatynowe włosy roztrzepane na wszystkie strony, szare dresy i czerwony szalik. Miał podkrążone oczy i wściekły wyraz twarzy. Ale nikt mu nie przychodził na myśl. Przez zamyślenie zapomniał na chwilę w jakiej sytuacji się znajduje i mężczyzna złapał go za kostkę, lecz w tym samym momencie ktoś, a raczej Toby kopnął leżącego w żebra.
 - Usłyszałem dziwne hałasy - powiedział i spojrzał na osobę pod nim. Rozszerzył oczy, jakby coś sobie przypomniał.
Oprawca również na chwilę zastygł w bezruchu i zmrużył oczy. Nie umknęło to uwadze nastolatkowi, który zapytał:
 - Znacie się?
 - Kreis? - odparł zdumiony Toby. Kreis nigdy nie był "jednym z nich". Znali się, kilka razy wymienili parę słów i nic poza tym. Dlatego pamięć o nim ulotniła się gdzieś, aż to tej chwili.
 - Cholera - warknął Kreis - Może każ swojemu dzieciakowi zejść ze mnie?
Vincent szybko postawił stopę na ziemi, a facet podniósł się, aby mógł patrzeć na nich z góry. 
 - Wróciłeś na stare śmieci? - powiedział niezbyt przyjaźnie - Przykro mi, każdy już odszedł w swoją stronę.
 - Spodziewałem się tego - Ticci przewrócił oczami.
 - Więc po to tutaj jesteś?
 - W celach naukowych.
 - Zdajesz sobie sprawę, że to od twojego zaginięcia wszyscy się rozpadli?
 - Wiem. Niczego nie żałuję.
 - Szkoda! Tworzyliście fajną rodzinę. Teraz Skrollverse tutaj urzęduje. Sporadycznie. Niedługo i ja będę musiał się stąd wynieść.
 - Więc dlaczego TY tutaj jesteś?
 - Chcę zabrać kilka waszych rzeczy - Kreis uśmiechnął się. - W każdym razie, radzę wam zwiewać. Nie jest tu bezpiecznie. 
 - Umiem się bronić - zaprotestował Vincent. 
 - W to nie wątpię - zaśmiał się - Ale za bardzo lekceważysz Marka. 
Vincent prychnął. Nie chciał już przysługiwać się ich rozmowie, więc wymknął się z mieszkania, po drodze zaglądając przelotnie do niektórych pokoi. Wyszedł na zewnątrz i zajrzał do swojego plecaka, który zawsze miał przy sobie i wyjął z niego sztylet, który schował do kieszeni. Czuł się teraz pewniej i na własną rękę postanowił zwiedzić kawałek lasu. Długo wędrował pogrążony w ciemnościach, aż trafił na kolejny dom. Nie był tak okazały jak jego pierwszy dom, więc uznał, że to byli ich "sąsiedzi". Mała grupka, w której był Mike - miłość jego starszej przyjaciółki. Równie dobrze mogłoby się okazać, że tam również urzędują Skrollovie - postanowił zaryzykować i zaglądnąć do środka.
 Czarnowłosy niepewnie uchylił drzwi i wszedł do całkowicie usianego ciemnością korytarza. Postanowił na razie zostawić latarkę w spokoju, by nie zwrócić uwagi potencjalnego przeciwnika, choć naprawdę wątpił w to, że ktoklwiek mógłby tutaj być. Po ciemku ruszał łapami, aż w końcu trafił na kolejne drzwi, przez które wszedł do kuchni, w której paliło się słabe światło z gołej żarówki. W powietrzu dało się wyczuć wyraźną woń zupek chińskich, na co odezwało się głośne burczenie Vina.
 - Ktoś tu mieszka - pomyślał - Nieprawdopodobne.
Chociaż w kuchni panował chaos, wyraźnie można było wyczuć czyjąś obecność sprzed kilku godzin. Chłopak nie zdążył niczego zrobić, kiedy zza progu wyłonił się szczupły rudzielec. Na widok Vincenta napiął wszystkie mięśnie i przyjął postawę bojową, na co młody wycelowal w jego stronę ostrzem.
 - Kim jesteś?! - syknął nieznajomy i zmierzył go wzrokiem.
 - Vincent - przedstawił się pokornie i powoli skierował broń do kieszeni spodni. Szybko rozpoznał, że rudzielec nie ma kdwagi zaatakować. A pomimo nieprzyjemnej sytuacji wolał zachować szacunek dla potencjalnego właściciela tego rzekomo opuszczonego domu, gdyż był zagorzałym wyznawcą satanizmu teistycznego i twardo trzymał się ich przykazań.
 - Przepraszam za wtargnięcie... - powiedział zamieszany. Uznał, że gdyby ktoś powiedział mu, że uznał jego dom za opuszczoną, czułby się urażony, więc nje pośpieszył od razu z wyjaśnieniami.
 - Co chciałeś zrobić? - warknął rudzielec. Zewsząd było słychać czyjeś ciężkie kroki.
 - Nic złego! Tylko zgubiłem się w lesie. To wszystko.
 Zza pleców nieznajomego wyłonił się drugi mężczyzna, a właściwie Vincent zauważył go po paru sekundach ze względu że był bardzo niski.
 - Charlie, kim on jest? - zapytał nieprzytomnie, jakby dopiero się obudził albo był skacowany. Z kieszeni wyjął futerał, z których wciągnął okulary. Przetarł je czarną koszulką i ułożył na nosie.
 - Vincent jestem - powtórzył - Trafiłem tu przez przypadek, więc mogę już sobie pój...-
 Przerwał mu głośny huk od strony korytarza, do którego z rozpędu wbiegł Toby. Niemal staranował Vincenta, wrzeszcząc, że miał go przecież nie zostawiać, przybierając podstawę nadopiekuńczej matki. Zdecydowanie był przeciwieństwem zasad satanizmu teistycznego.
 - Uspokój się! - czarnowłosy szybko doprowadził go do porządku dając plaskacza w policzek. Nie sprawiło mu to bólu, lecz chłopak zrobił to na tyle mocno, by odwrócił głowę szatyna na kilkanaście stopni, by zobaczył dwie obce osoby stojące na drugim końcu pomieszczenia. Toby zamarł na ich widok. Rudzielca kojarzył, ale po upływie dekady trudno mu było skojarzyć kto to. Za to niskiego okularnika rozpoznał. Jego smoliste włosy, morowy ubiór, umięśniona sylwetka kurdupla i lekki zarost rozpoznawał wszędzie. I nie wróżyło to nic dobrego.
Toby zamknął oczy i ponownie na nich spojrzał, mając nadzieję, że to iluzja, lecz dwójka wciąż tam stała i groźnie mierzyła go wzrokiem. W końcu udało mu się wydusić imię niższego z nich:
 - Mark?








CDN...


Ps. Którą narrację przyjemniej wam się czyta? :)

niedziela, 8 października 2017

Dni z życia CreepyPast 30


Witojcie w ostatniej części drugiej serii krapowatych fanfikszion! Nadal zamierzam po tym kontunować tą jakże urzekającą historię. Przecież jest jeszcze tyle nieruszanych postaci, którym chcę zniszczyć reputację/stworzyć lukrowe życie/niepotrzebne skreślić. To już bez przedłużania, rozpoczynajmy tę karuzelę śmiechu.
________________________________________________________________

Z punktu widzenia Clockwork...
 W moim pokoju panował kompletny chaos. Ledwo mogłam się swobodnie w nim poruszać przez porozrzucane ubrania i otwarte szafki. 
 - Nie chcę cię do niczego namawiać, ale to szaleństwo - skomentowała Ann przypatrując się mnie odpoczywając na łóżku - Szaleństwo - podkreśliła - Nawet nie wiesz, od czego zacząć.
Zatrzymałam się na środku pomieszczenia i zmierzyłam ją bezradnym spojrzeniem.
 - Trudno. Ale nie zamierzam tutaj zostać i błąkać się bez celu w tym lesie jak dotychczas.
 - To teraz będziesz błąkać się bez celu po świecie - rzuciła mi ironiczny uśmieszek. Próbowałam nie dać po sobie poznać, że mnie zabolało.
 - Będę szukać Toby'ego. - rzuciłam stanowczo. 
To oczywiste, że szanse na to, że go znajdę są równe zeru, ale było mi źle z świadomością, że już nigdy go nie zobaczę. Może w podróży uda mi się odgonić te myśli. Będę tak bardzo tym zajęta, że zapomnę o tęsknocie i uczuciu, jakie do niego żywię. Już nie chodziło mi o poszukiwania, lecz to właśnie powtarzałam innym. Zresztą, mało kto by zrozumiał, gdyby się dowiedział prawdy.
 - Nawet nie wiesz od czego zacząć - powiedziała kobieta i wstała i zmierzyła mnie wzrokiem. Złożyła ręce na piersi.
 - Zacznę od dużych miejscowości - rzuciłam i powróciłam do porzuconego zajęcia. Torba. Niewielka, wytrzymała torba, schowana w czeluściach tego pokoju.
Po długim milczeniu Ann znowu się odezwała:
 - Trzech. - nie miałam pojęcia, o co jej chodziło.
 - Co? - na chwilę wychyliłam się zza szafki.
 - Jeff, Toby, teraz ty odchodzisz. Następny będzie Liu, chyba że Soul Taker go wyprzedzi. Kolejna Jane. Wtedy staniemy się znacznie słabsi, a ważniak może zarządzić ewakuację, bo przecież będziemy zbyt słabi, by w razie czego obronić się przed Skrollverse. Każdy pójdzie w swoją stronę i nasza historia się skończy.
 Zastanowiłam się nad jej słowami i przyznałam dziewczynie rację. Śmierć Jeff'a i odejście Toby'ego być może zapoczątkuje koniec naszej historii. Choć widziałam to trochę w innej kolejności. Najpierw Jane się usunie, bo jedyny cel jej życia, zabicie Jeffa, stracił sens. Potem Liu, bez brata u boku. Następna Nina, bez ukochanego. Za nią Jack. W końcu chłopak pójdzie za nią na koniec świata. Wtedy dopiero to miejsce będzie słabe i żałosne.  Każdy po kolei je opuści.
 - Czyli nie mam już powodów, by tu zostawać - prychnęłam - Wolę uciekać póki czas.
Ann westchnęła.
 - Nic już ciebie nie zatrzyma...
Nareszcie znalazłam. Niewielka, wytrzymała torba na ramię leżąca za szafą. Ucieszona spakowałam do niej wcześniej przygotowane rzeczy. Wepchnęłam tam ciepłe ubrania, ukradzioną kartę kredytową, suchy prowiant w postaci dwóch bułek, ukradzione dwadzieścia dolców, nasze wspólne zdjęcie, które zrobiłam ukradkiem gdy wszyscy wspólnie jedli śniadanie (to należało do rzadkości), ciepły koc, kolejna ukradziona karta kredytowa oraz wcześniej zakupiony bilet do Porto, lecz niechcący wyleciał mi na podłogę. Ann z szybkością antylopy podniosła go z ziemi.
 - Porto? - zdziwiła się - To strasznie daleko! Poza tym Toby nie zapuścił się aż w takich rejonach. Nie miałby odwagi wylecieć poza Amerykę!
 - Już się zamknij - zrobiłam ponurą minę - Toby chyba nawet nie myślał dokąd się wybiera i kupił bilet do pierwszego lepszego miasta, które mu przyszło na myśl, więc zrobiłam to samo. 
 - Jednak Portugalia nie należy do tych krajów, gdzie turyści się pchają aby tylko ją odwiedzić. To jest taka... nieoczywista decyzja.
 - O to chodziło - wyrwałam jej z ręki świstek papieru i schowałam do kieszonki. Zarzuciłam torbę na ramię i z żalem spojrzałam na koleżankę. Zmuszałam się do uśmiechu, ale było trudno. 
 - Uważaj na siebie - szepnęła i odwróciła wzrok. Posłałam jej ostatnie smutne spojrzenie i wyszłam. Skradając się przemknęłam po schodach i przez salon. Już miałam otwierać drzwi, gdy nagle usłyszałam czyjeś głosy:
 - Gdzie się wybierasz o trzeciej w nocy?
Gwałtownie się odwróciłam i ujrzałam przerażające spojrzenie Kaspera i jego kpiący uśmieszek.
 - Na spacer - odparłam wymijająco. 
 - Z tak wypchaną torbą? - podszedł do mnie - Opuszczasz nas. - stwierdził.
Przez moment sparaliżował mnie strach. Czy ten czubek zamierza komukolwiek zdradzić moje plany? Albo spróbuje mnie powstrzymać?
 - Spoko, ja też się stąd zwijam w diabły - uśmiechnął się szeroko - Wybrałaś świetną godzinę. - zaśmiał się cicho.
Ulżyło mi i to bardzo. Odetchnęłam.
 - A więc... - znowu przemówił głosami potępionych w piekle - Dokąd uciekasz?
 - Porto - odparłam krótko. Nie chciałam go ze sobą.
Kasper zmarszczył brwi.
 - To gdzieś w Rosji?
Parsknęłam śmiechem, a chłopak patrzył na mnie zdziwiony. Nie wyprowadziłam go z błędu. 
 - Muszę już iść - powiedziałam przestając się śmiać. Otworzyłam drzwi - Narazie - pożegnałam się nie obdarzając go nawet spojrzeniem i pośpiesznym krokiem wyszłam, kierując się w stronę miasta.

Z punktu widzenia Zak'a...
 Z podziwem obserwowałem swoje dzieło. Zapach siarki roznosił się już po całej okolicy, a płomienie zdążyły już zająć się większością budynku. Z wymalowanym uśmiechem na twarzy patrzyłem, jak na moich oczach płonie kościół. 
 - Wspaniale - za moimi plecami pojawił się Kasper - Szybko się uczysz.
 - Palenie budynków nie jest trudne - przewróciłem oczami i powróciłem do obserwowania kościoła.
 - Dlaczego akurat ten budynek? - zapytał w nutką podziwu w głosie (głosach?). 
 - Wiem, że ich nie lubisz.
Kasper roześmiał się głośno.
 - I słusznie! Na co one komu - złapał mnie za ramię i odciągnął do tyłu - Chodź. Niedługo ktoś się zorientuje i wezwie straż, czy też policję. Zajmijmy się innymi kościołami.
 Ale było już za późno. Ktoś już wezwał odpowiednie służby, bo zaraz po jego kwestii z daleka usłyszałem wycie syren. Spojrzałem na pudełko zapałek, które trzymałem w dłoni. Dwie zapałki nie wystarczyły. Moje macki zza pleców zaczęły się niespokojnie wić, a Kasper na ten widok odsunął się na bezpieczną odległość. Straciłem już nadzieję na to, że będę w stanie je kontrolować. To tak, jakby miały własną duszę.
 - Ja tu jeszcze zostanę - odparłem - Popatrzę.
Czarnowłosy spojrzał na mnie krzywo. Wzruszyłem ramionami i wykorzystałem swoją umiejętność, aby przemienić się w psa.
 - Jak chcesz - odwrócił się napięcie - Spotkamy się tutaj rano - po tych słowach czym prędzej rzucił się do ucieczki. 
 Zawarczałem niespokojnie, kiedy okazało się, że straż jest już na miejscu i podeptałem w mało widocznie miejsce, by nie zwracać na siebie uwagi. Gdybym nie był w formie psa, pewnie śmiałbym się, ale mogłem tylko merdać ogonem.
 - Co tu robisz? - kiedy sytuacja z ogniem była w miarę opanowana, zbliżył się do mnie jeden ze strażaków - Gdzie twój pan? Zgubiłeś się?
Zawarczałem i zjeżyłem włosy. Spiąłem mięśnie. "Nie podchodź" próbowałem mu przekazać. 
 - Frank! Frank! - zawołał tamten - Chodź tutaj!
Cofnąłem się, a mężczyzna wyciągnął do mnie dłoń. Jakim idiotą trzeba być, żeby wykonywać takie ruchy do warczącego psa? W każdej chwili mógłbym mu odgryźć palce. Ja i tysiące innych, agresywnych czy bezpańskich psów. 
 - Mam cię... - nagle poczułem uścisk na szyi. Ktoś niepostrzeżenie zakradł się od tyłu i zarzucił mi na szyję jakiś drut z metalowym prętem. Gwałtownie odwróciłem się do osoby stojącej za mną. Próbowałem się na niego rzucić, ale był zbyt silny i z niemałym trudem trzymał pręt. A im bardziej usiłowałem się wyswobodzić z uścisku, tym drut bardziej się zaciskał. To bolało. 
 - Bezpański - powiedział ktoś - Jak się rzuca! W schronisku pewnie go uśpią.
Nagle pożałowałem, że wybrałem akurat psa na przemianę. Mogłem się zamienić w szczura, albo gołębia. Teraz żebym mógł to zrobić, musiałbym z powrotem przemienić się w istotę ludzką, ale przy nich nie mogłem. W tamtym momencie byłem tylko bezpańskim, agresywnym kundlem.
 - Już przestań - syknął ten, który mnie trzymał i gwałtownie pociągnął za sobą w stronę jakiegoś wozu. Niedobrze. Wyrywałem się, na ile mi to pozwoliła moja siła, ale tamten facet był nieugięty i wpakował mnie do ciasnej klatki z wozie, którą zamknął na klucz. Gdy upewnił się, że na pewno jestem dobrze zamknięty, kopnął klatkę w głąb furgonetki i zatrzasnął drzwi. Otoczyła mnie ciemność.



       cdn...

piątek, 22 września 2017

Dni z życia CreepyPast 29



Dwa tygodnie później.
Z punktu widzenia Toby'ego...
 Bum, bum. Wielkie krople deszczu bezlitośnie dudniły w szybę, przez którą wyglądałem. Obserwując zmoknięty krajobraz wzbudziła się dla mnie litość dla osób, które przebywają na zewnątrz i ulga, że nie znajduję się wśród nich, tylko w suchym, przytulnym pociągu. Jak przez mgłę pamiętałem wydarzenia z ostatnich kilku dni. Istota, którą kiedyś byłem w stanie nazwać swoim "panem" próbowała wniknąć do mojej podświadomości i wymazać kilka wspomnień. Chciał ze mną zrobić "czystą kartę". Tak mi się wydaje. Nie pamiętam już kilku twarzy z przeszłości, ale jest jedna fraza, której nigdy nie byłbym w stanie zapomnieć.
- To... to Slenderman był sprawcą tamtego wypadku. Miałeś zginąć, ale sprawy się skomplikowały. Zamiast tego zginęła twoja siostra, która rzekomo miała być na twoim miejscu. A ty... ty byłeś na wyciągnięcie ręki.
Ach, tak, nadal dokładnie pamiętałem jej ciało przeszyte szkłem. Tak bardzo chciałem, żeby zakończyła cierpienia. Zacisnąłem szczęki i przycisnąłem czoło do okna.
 - Wszystko w porządku? - zapytała mnie Luna, która siedziała naprzeciwko mnie. Na jej kolanach siedział Vincent, który ściskając pluszowego królika pogrążony był w błogim śnie. 
Nie odpowiedziałem.
 - Przestań się tym zamartwiać - posłała mi współczujące spojrzenie - Obiecaliśmy sobie, że nigdy do tego nie wrócimy.
 Luna upadła na kolana bezwładnie i zaniosła się szlochem. Kyle też nie próbował powstrzymać cieknących po policzkach łez. Doskonale wiedziałem, przez co przechodzą. Ich rodzeństwo... cała szczęśliwa rodzinka poszła w diabły, a poszukiwania zdały się na nic. Gniewnym spojrzeniem przeszyłem sprawcę tego koszmaru. Jak zwykle niewzruszony. I doskonale zdawał sobie sprawę, że poznałem prawdę - tą wielką tajemnicę, która wszyscy przede mną chowali. Nie ma mowy, żebym dłużej jemu służył. Nie po tym, jak Masky wyjawił mi prawdę. Nie po tym, jak zżyłem się z tamtą dwójką. Już dość.
 - Tak... nigdy więcej - westchnąłem przeciągle i rozglądnąłem się po naszym przedziale. Obok mnie Kyle rozwalił nogi na siedzeniu Vina i spał jak kamień na ramieniu jakiejś blondynki, która wetknęła sobie w uszy słuchawki. Po tamtym zdarzeniu marzyłem tylko o tym, aby uciec z nimi jak najdalej. W końcu nie mieli nic do stracenia. No, może Luna miała jakieś "ale". W końcu musiała opuścić Mike - i chociaż z całej siły się tego wypierała, to słabo wychodziło jej udawanie, że nic do niego nie czuje. Kto wie, może kiedyś ich drogi się skrzyżują i powstanie całkiem spoko love story. 
 - Powinniśmy się go pozbyć! Oddać do sierocińca! 
 - Boże, Jane! Jeff by tego nie chciał. Vincent zostaje z nami.!
 - Nie rozumiesz, że z nami nie ma żadnej przyszłości?! Ja chcę tylko jego dobra.. Tutaj narazimy go na śmiertelne niebezpieczeństwo.
W ciszy przysłuchiwałem się kłótni Liu i Jane, a w mojej głowie zrodził się szalony pomysł. 
 - Jutro rano go zabieram. Do lepszego miejsca - z tymi słowami Jane zatrzasnęła za sobą drzwi.
 - Cholera. Ona naprawdę to zrobi - Liu posłał mi błagalne spojrzenie. Odwróciłem wzrok i powróciłem do czyszczenia ostrza swojego toporka. Będzie lśnił na błysk.
 - Jeff nigdy by na to nie pozwolił - chodził nerwowo w tę i z powrotem. Nagle zatrzymał się i ponownie na mnie spojrzał - Może zabierzesz go ze sobą? - wziął go na ręce. Vincent wyglądał jak wielka parówka - Proszę.
 - Co takiego? - podniosłem na niego wzrok.
 - Ja chyba nie dam rady zachować go przy sobie. Wierzę, że sobie poradzisz.
 - Ale...
 - Błagam - niespodziewanie wcisnął mi go w ramiona - Próbuję tylko uszanować wolę zmarłego. Sądzę, że spodobałby mu się ten plan. 
 - A ja sądzę, że Jeff dałby popalić Jane.
 - Przecież nie mogę go mieć na oku dwadzieścia cztery na dobę. Jeśli nie zabierze go jutro, to kiedy indziej. 
Westchnąłem przeciągle i spojrzałem na swój worek, w którym spakowane były najpotrzebniejsze rzeczy, takie jak sfałszowany dowód osobisty, pieniądze (oczywiście skradzione), śpiwór, brązowa bluza i dresy moro. Myślę, że pomieszczę tam jeszcze pluszowego królika i ubrania dla młodego. 
 - Niech będzie. Uszanujmy wolę zmarłego.
Liu uśmiechnął się od ucha do ucha. Pewnie będę tego żałować. Jeszcze raz przejrzałem spakowane rzeczy i dorzuciłem tego nieszczęsnego pluszaka i jego ubrania. Zerknąłem na leżące na łóżku dwa toporki, które krzyżowały się, a na nich leżała moja maska i gogle. Nie potrzebuję ich. Przerzuciłem ekwipunek na plecy i złapałem małego za dłoń, zupełnie jak nadopiekuńczy rodzic, który boi się zgubić swoje dziecko w sklepie. 
 - Nie potrzebujesz... no wiesz, broni?
 - W kieszeni mam scyzoryk i zapalniczkę. Wystarczy na start - odparłem zgodnie z prawdą.
 - Obyś miał rację - uśmiechnął się słabo - Trzymaj się. I wyćwicz Vina na wojownika.
Uśmiechnąłem się i zmiotłem spojrzeniem pokój ostatni raz.
 Odkleiłem swoje czoło od szyby i bez pytania sięgnąłem po torbę Kyle. Oni również mieli niewiele, ale i tak ich wyposażenie prezentowało się lepiej od mojego. Zacząłem przebierać jego rzeczy, aż w końcu trafiłem na książkę, którą chłopak podwędził z pokoju Mike, a która równocześnie należała do Natana. Nosiła tytuł: "Dżuma". Nigdy nie przepadałem za lekturami, ale musiałem odciągnąć myśli od... od tego wszystkiego. Zapiąłem jego torbę, by ukryć ślady swojej działalności i zatopiłem się w lekturze.
 - Wstawaj. Jesteśmy już na miejscu. No juuuuż... - czułem jak ktoś szarpie mnie za ramię. Otworzyłem oczy i ziewnąłem zaspany. Spojrzałem tępo na wychodzących z wagonu ludzi, następnie pokierowałem wzrok na okno. Przynajmniej przestało padać... Niechętnie ruszyłem się z miejsca i przepychając się przez ludzi z ogromnymi walizkami ruszyłem do wyjścia. Musiałem wyglądać jak manekin, który uciekł ze sklepu, ponieważ od długiego bezruchu moje ciało było zesztywniałe, a moje palce u stóp upierdliwie mrowiły. Na zewnątrz osunąłem się na bok, by zrobić przejście innym i cierpliwie czekałem na resztę.
 - Phoenix - Luna przystanęła obok mnie i zaczęła uważnie rozglądać się po peronie.
 - Co was podkusiło, żeby wybrać się akurat tutaj? - zapytałem od niechcenia. Akurat wtedy dołączył do nas Kyle z Vincentem.
 - Kiedyś byliśmy tutaj na wakacjach z ciotką.
 - To było cztery lata temu - rzucił szatyn.
 - Następnym razem ja wybieram trasę - syknąłem.
 - Spokojnie - zaśmiała się dziewczyna - Mamy MNÓSTWO czasu na podróżowanie.
 - O ile wcześniej nie skończą nam się pieniądze. - przewróciłem oczami i sięgnąłem do worka, w celu przeliczeniu pieniędzy. Mój budżet wystarczy mi zaledwie na dwa tygodnie wyżywienia siebie i Vina, jeżeli nam się poszczęści to załapiemy jakiś najtańszy motel.
Chociaż nie. Motele są słabe, a tutaj, w Phoenix panują upały, a deszcze są naprawdę rzadkością. Może nawet uda mi się namówić ich, abyśmy zadomowili się tutaj na dłużej, na chwilę obecną mam po dziurki w nosie pociągów, autobusów i innych środków transportu.
 - Nie bądź takim pesymistą - parsknęła - Możemy przecież załapać się do pracy w pierwszym lepszym McDonaldzie.
Wiedziałem! Urodziłem się, mordowałem ludzi z zimną krwią, przebyłem dziesiątki tysięcy kilometrów tutaj tylko po to, aby zostać pracownikiem McDonald's i żywić się resztkami z frytkownicy.
 - Najpierw może zacznijmy od ogarnięcia się - Kyle zdjął swoją szarą koszulę, którą następnie wpakował niechlujnie do torby. Teraz był w samych dresach i postrzępionych trampkach - Każdemu przyda się kąpiel. I obiad.
 Gdy wspomniał o obiedzie jak na zawołanie zaczęło mi burczeć w brzuchu. W końcu od kilku dni żywiliśmy się mrożonkami, daniami na szybko, ewentualnie kilka razy udało nam się podwędzić warzywa z ogródka jakiś wieśniaków.
 - Więc prowadźcie mnie - uśmiechnąłem się kpiąco - W końcu już tutaj byliście. Znacie okolice.
Rodzeństwo wymieniło spojrzenia i uśmiechnęło się z zakłopotaniem. Kyle otworzył usta, aby coś powiedzieć, ale siostra mu przerwała:
 - Jasne, znamy to miasto na wylot.
Parsknąłem śmiechem. Ile czasu musieli spędzić tu na wakacjach, żeby dokładnie poznać tak wielkie miasto?



Z punktu widzenia Liu...
 Jebut! Idealnie poustawiane książki na malutkiej półce właśnie legły na podłogę powodując wielki huk. Walenie w drzwi na chwilę ucichło, by na nowo się odrodzić i zatrząść jedyną ocalałą książką na półce. Czy Jane przynajmniej teraz nie da mi spokoju? Od niechcenia wstałem z łóżka i przekręciłem kluczyk w drzwiach. Gdy tylko strzyknęły, do pokoju jak burza wpadła Jane, niemal powalając mnie na dywan.
 - Gdzie jest Vincent? - zapytała piorunując mnie spojrzeniem. Brrr, aż mnie przeszły ciarki.
 - Jest z Tobym - uśmiechnąłem się wywyższając - Tak, jakby chciał mój brat.
 - Przecież Toby zaginął! O co w tym wszystkim chodzi?
 - Nie zaginął - złożyłem ręce na klatce piersiowej - On... po prostu sam odszedł. Z dala od Slendermana. I zabrał ze sobą Vina.
 Nareszcie to powiedziałem! Od dwóch tygodni tylko ja, Soul Taker i proxy znali prawdę. Dwa nieszczęsne tygodnie duszenia tego w sobie. Nie byłem zbytnio zachwycony, że to akurat Jane jest pierwszą osobą, której się z tego zwierzam, ale cóż...
 - Liu? - momentalnie zesztywniała - Co ty chcesz mi wcisnąć?
Przewróciłem oczami.
 - Ticci nigdy nie wróci, bo nawet nie zaginął, tylko sam odszedł, a Slender nawet nie próbował podważyć jego zdania. Oddałem w jego ręce Vincenta, bo z nim byłoby mu lepiej.
 - Z nim?! Proszę państwa! Morderca z dzieckiem podróżują po świecie! Jesteście szurnięci! - syknęła - Gdybyście naprawdę chcieli dobra chłopca, to oddalibyście go mi, a ja natomiast powierzyłabym go pod odpowiednie miejsce..
 - Nie.
 - Nie?
 - To byłoby wbrew woli zmarłego.
Zmierzyła mnie znowu swoim groźnym spojrzeniem. Otworzyła usta, aby się odezwać, ale wycofała się i wyszła z pokoju wściekła. Westchnąłem przeciągle i również wyszedłem z pokoju. Jednak od progu prawie wpadłem na Clockwork, która odskoczyła ode mnie jak poparzona. Spojrzała na moją osobę z twarzą mokrą od łez. Cholera. Musiała podsłuchać naszą rozmowę. 
 - To prawda? - powiedziała zanosząc się szlochem, choć nieustannie zaciskała wargi.
 - Hej, przecież poradzi sobie w świecie - nieudolnie usiłowałem się ją pocieszyć - Jest sprytny - skłamałem - Ma ze sobą dwóch towarzyszy z tego co wiem. Dobrzy ludzie. No już, nie płacz...
 Automatycznie, niczym robot, który ma to zakodowane, objąłem ją chowając w swoich ramionach. Dziewczyna również mnie uścisnęła, a ja pozwoliłem, by łzy ściekały na moją koszulkę. Obejmowałem ją tak długo, aż się nie uspokoiła, po czym odprowadziłem ją do pokoju Niny i bezokiego. Ni mam pojęcia gdzie Clockwork mieszka.
 - Zaopiekujecie się nią? - zapytałem na wejściu niczym rodzic, który przeprowadza rekrutację na idealną nianię. Zły pomysł. Nina sama była w rozsypce.
Chociaż... teraz doskonale siebie rozumieją, co nie?
 Następnie wybrałem się na grób Jeffa. Pochowaliśmy - czyli ja i Soul Taker - go w tym samym miejscu, w którym znaleźliśmy jego... niedojedzone ciało. Okropnie to brzmi, ale tak właśnie było. Na ramiona i plecy miał poszarpane, jakby jakieś bezpańskie psy chciały oderwać kawałki mięsa. Jednej nogi nawet nie miał. Straszne.
Mimo że chmury zwiastowały nadejście ulewy i tak usiadłem przed krzyżem zrobionym z dwóch kijów przymocowanych do siebie za pomocą lin. Pamiętam, że kilka lat temu właśnie takie rysował. Mały kawałek ziemi był odgrodzony przez potężne kamienie, formując prostokąt, a w nich leżała zeschnięta róża. 
 - Znałeś go? - usłyszałem za sobą jakiś głos. Wzdrygnąłem się i natychmiast odwróciłem w stronę rozmówcy. Nawet się nie zorientowałem kiedy mnie podszedł od tyłu.
 - To był mój brat - odparłem obojętnie i przyjrzałem się facetowi. Był może kilka lat młodszy ode mnie. Zza okularów obserwowały mnie czarne jak smoła oczy i tak samo czarne krótko ścięte włosy. Wzrostem nie grzeszył, bo sięgał mi najwyżej do podbródka, ale za to nadrabiał umięśnioną sylwetką. Ubrany był jak żołnierz - szare dresy, luźna koszulka moro i czarne glany. No, prawie. 
 - Och - na tą wieść uśmiechnął się sztucznie - Musisz być w Slenderverse.
Zdziwiłem się. Kim on jest i czego chce? Podświadomie czułem, że mam kłopoty - osoby wtajemniczone w sprawy verse zawsze są niebezpieczne.
 - A ty go znałeś? - syknąłem.
 - Twój brat mnie pobił, wepchnął w worek i taszczył przez pół lasu.
W głowie zaczęło mi coś świtać. Gdzieś mi się odbiło o uszy, że nasza trójca ma za cel zdobyć niejakiego człowieka na swojego przydupasa. Czyżby to był on? Do Slenderverse na pewno nie należy. Wiedziałbym. Jeśli należałby do Zalgo, to może się z nim dogadam. Skrollverse...cholera, miałbym przewalone.
Niespodziewanie chłopak zaśmiał się.
 - Z czego rżysz?
 - Z tego, że zaraz zginiesz.



cdn

--------------------------------------------------------------------------
sorry,
muszę poukładać kilka spraw związanych z fabułą tego opowiadania, więc od czasu do czasu możecie czytać bezsensowne filery, za które przepraszam jeszcze raz. Swoją drogą możecie się wypowiedzieć, co wam tutaj pasuje, czego wam tutaj brakuje, ja prawdopodobnie się dostosuję.
Pozdrawiam, Koszmarki.

niedziela, 3 września 2017

Dni z życia CreepyPast 28


Z punktu widzenia Toby'ego...
 Godzina wydawała się nieskończonością. Powieki ze zmęczenia same mi się zamykały, ale nie mogłem sobie pozwolić na drzemkę. Bardzo wolno zmieniłem pozycję na słowiański przysiad i kurczowo trzymałem się gałęzi, by nie stracić równowagi. Zerknąłem na Kyle i Lunę. Kyle spał jak zabity w bezruchu, a dziewczyna wierciła się co chwila, więc została przywiązana moją bluzą do kory. Uniosłem głowę i rozejrzałem się po słabo oświetlonym przez księżyc lesie. Miałem cichą nadzieję, że nie spotka nas żadna niespodzianka, ale oczywiście to był błąd. 
Przecież zawsze musi się coś dziać, kiedy myślę, że już nic nie może mnie zaskoczyć. 
 W pewnym momencie usłyszałem jakieś zdeformowane głosy i wrzaski. Jakby ktoś prowadził wojnę. A przynajmniej takie miałem wrażenie, gdyż byłem otępiały ze zmęczenia. Wytężyłem słuch, próbując namierzyć potencjalnych dresów, ale wszystko tak jakby odbijało się echem. Bardzo ostrożnie zszedłem niżej, na bardziej szeroką gałąź, bym mógł spokojnie na niej usiąść i się oprzeć. Hałas stawał się coraz głośniejszy, także mogłem mniej więcej wskazać palcem, z którego kierunku dobiega. Brzmiało znajomo. Gwałtownie podniosłem się do pionu i momentalnie zakręciło mi się w głowie. Obraz zawirował mi przed oczyma. Walczyłem z całych sił, by nie stracić równowagi, ale i tak potknąłem się o własne nogi i spadłem z głuchym hukiem na ziemię.
 - Ugh - jęknąłem, choć i tak nie poczułem bólu. Nie spadłem z zbyt wysoka, pomyślałem, ale szybko ta "pozytywna myśl" mnie opuściła, gdy poczułem mokro. Odpychając się ręką od gleby, doprowadzając się do pozycji siedzącej. Moje całe prawe ramię było zabarwione czerwoną cieczą. Spojrzałem wyżej. Ostrożnie odsłoniłem koszulkę i z obojętnością stwierdziłem, że mam złamane otwarte obojczyka. Tak, Toby, pocieszaj się dalej, że wysokość z jakiej spadłeś nie była tak tragicznie wysoka. 
 - Co się stało? - usłyszałem głos Luny, ale nie chciało mi się nawet na nią spojrzeć. Już po minucie była przy mnie.
 - To nic - szepnąłem. Chyba nie słyszała.
 - Jesteś we krwi! - stwierdziła z przerażeniem i wzrokiem zaczęła szukać po moim ciele źródła, z którego krew się wydostawała. Znalawszy go ściągnęła z siebie moją bluzę - która była przywiązana - i okryła nią ranę.
 - Co teraz z tym zrobimy?
Zamyśliłem się chwilę. Już miałem wypaplać "idziemy do szpitala", ale w porę się ogarnąłem. Kazałem jej to tylko zawiązać, by zatamować krwawienie. O świcie odwiedzimy Dr.Smiley. Zakląłem cicho pod nosem, gdyż to znaczyło, że będziemy musieli się wracać okrężną drogą. Poszukiwania zajmą nam o wiele dłużej, niż myślałem.
 - Idziemy tam teraz - zarządziła szatynka.
 - W nocy jest bardzo niebezpiecznie - próbowałem ją odwieść od tego pomysłu - Wyruszymy o samym świcie, okay?
Kłóciłem się z nią jeszcze chwilę, aż w końcu dała za wygraną. Tym razem to ona musiała pomagać mi w wdrapywaniu się na drzewo. Zaproponowała też, że to ona postoi na czatach, a w radzie niepokoju, obudzi mnie. Ochoczo przystałem na jej plan, gdyż cholernie potrzebowałem snu i tak też usnąłem jak małe dziecko.


Z punktu widzenia Jeff'a...
 Brutalnie złapałem Mark'a za łokieć i dźwignąłem go z ziemi. Starałem się nawet nie myśleć o tym, że za moimi plecami dzieje się epicka walka. Teraz najważniejsze było schowanie tego palanta. Że akurat wszyscy w tym samym czasie obrali go sobie na proxy! W ciemnościach obdarzyłem go niechętnym spojrzeniem i nie puszczając go, zacząłem marsz przed siebie, jak najdalej od podwładnych Skrolla.
 - Co się właśnie odwaliło? - zaczął brunet. 
Upewniwszy się, że jesteśmy wystarczająco daleko od tego wszystkiego, przystanąłem i oparłem się o drzewo. Nawet nie zdałem sobie sprawy, że właśnie wtedy go puściłem, ale na moje szczęście nie podjął się próby ucieczki. Złapałem kilka głębokich oddechów i starałem się poukładać myśli, by podać mu jakąś sensowną odpowiedź. Nie szło mi to najlepiej, więc żeby nie marnować czasu, wypaliłem:
 - Można powiedzieć, że jesteś ścigany przez trzy organizacje. Tamten gostek, z którym teraz walczy mój kolega należy do jednej z nich. My też należymy do jednej z nich. Jesteś na naszym celowniku.
 Odczekałem chwilę, by całkowicie dotarł do niego sens tych słów.
 - Jakie organizacje? Kim wy jesteście? Dlaczego akurat ja? - potok pytań pewnie wylewałby się z niego nadal, ale gestem dłoni kazałem mu przestać. No, może też dzięki groźnemu spojrzeniu się zląkł.
 - Wszystkiego dowiesz się w swoim czasie - wyciągnąłem przed siebie dłoń by ponownie złapać go za łokieć i wznowić bieg - teraz...
 - Chwila, zaraz! - Mark odskoczył gwałtownie do tyłu - Ja się nigdy o nic nie prosiłem! Dlaczego nie mogę sam wybrać?! Dlaczego w ogóle upatrzyliście sobie mnie?! To są jakieś pieprzone zawody?! 
 - Nie buntuj się - warknąłem zły i nadal próbowałem go pochwycić. 
Mark obdarzył mnie spojrzeniem pełnym pogardy, po czym zacisnął szczęki i... z całą prędkością ruszył przed siebie, wymijając mnie z odległości, w której nie byłbym w stanie go złapać. Gnojek! Więzień na wolności! Natychmiast ruszyłem zań w pogoń, a ponieważ jedynym oświetleniem było słabe światło księżyca, skupiłem maksymalnie na nim wzrok i po prostu bezmyślnie za nim biegłem, bojąc się go stracić z oczu. Najwyraźniej miał to na uwadze, ponieważ o ile szybkością nie grzeszył, to był cholernie zwinny i pewnie miał wyśmienity wzrok - specjalnie wybierał drogę z różnymi przeszkodami typu slalom pomiędzy głazami, przeskakiwanie nad wywróconymi drzwiami, ostre zakręty. Można się pokłócić, że typek zna na pamięć ten las. 
 Zacisnąłem szczęki zrozpaczony i próbowałem dotrzymać mu kroku. W głowie przewijały mi się czarne scenariusze. Nie zniosę gniewu Zalgo, jeżeli dowie się, że dałem mu uciec. Cholera! Jednak im szybciej próbowałem biec, tym bardziej oczy zachodziły mi mgłą. Nie chodziło już o zmęczenie. To był jakiś dziwny stan, który mógłbym porównać do narkozy. Mark powoli zaczynał znikać z mojego pola widzenia, a ja zorientowałem się, że truchtam, gdyż nogi odmawiały mi posłuszeństwa. Uciekinier najwyraźniej też zwolnił i wolnym biegiem co chwila odwracał się, by na mnie spojrzeć, coraz bardziej się oddalając, aż w końcu przepadł w ciemności. Wyciągnąłem przed siebie dłoń, jakbym próbował go złapać. Nie wiem ile czasu minęło, dopóki całkowicie straciłem zdolność widzenia, ale właśnie wtedy też upadłem, nie mogąc zapanować nad uczuciem mrowienie na całym ciele. Starając się z całych sił zachować świadomość tego, co się wokół mnie dzieje, do moich uszu docierały stłumione przez dźwięk tupotu butów szept.
 - Jeffrey Woods - usłyszałem wyraźnie, jakby ktoś nachylił się nad moim uchem. Potem rozległ się ten kpiący śmiech, którego właściciela wszędzie bym rozpoznał.
Skroll we własnej osobie.
 - Te śro... usyp..ąc.. prz..at..a...ecz, nie..rawdaż? Te..z bę.. gł... Mar... nić... ci..no. Gło..a. inku... yjesz. - z jego wypowiedzi zrozumiałem tylko jedno: nafaszerował mnie czymś. To przez niego teraz tutaj leżę. A za chwilę skończę przykryty ziemią. Chociaż ta wersja wydarzeń wydaje się "najmilsza" - w końcu po co Skroll miałby zaprzątać sobie głowę wykopaniem dla mnie grobu - od razu rozszarpie mnie na strzępy, a moje resztki rzuci na pożarcie psom.
I znowu jego śmiech, przepełniony złośliwością. Ogarnął mnie paniczny strach. Umrę tutaj, nie wykonawszy ostatniej misji.
Umrę tutaj, z zaszytym uśmiechem, który rzekomo miał być wieczny.
Umrę tutaj, z ręki swojego wroga.
Umrę tutaj, bez możliwości walki.
Poczułem coś zimnego na szyi. Ostrze? Nieważne.
 - To co ty tam zawsze mówisz? - nacisk wzmocnił mnie, a ja poczułem w tamtym miejscy piekący ból. Skroll chwilę się nad tym zastanawiał.
Chwilę wystarczająco długą, by życie przeleciało mi przed oczami. Zacisnąłem szczęki.
Przepraszam, Zalgo. Przepraszam, Vincent. Przepraszam, braciszku.
 - Idź spać - szepnął, a mnie ogarnął rozszarpujący ból. Otworzyłem szeroko usta, by krzyczeć, ale wtedy zacząłem się dławić własną krwią. Niezdolny już do niczego, po prostu poddałem się i pozwoliłem wykrwawić.
 Moja historia dobiegła końca.

sobota, 10 czerwca 2017

Dni z życia CreepyPast 27


Z punktu widzenia Soul Taker...
 - Inaczej to sobie wyobrażałem... - ze zdziwieniem patrzyłem jak mój kompan taszczy za sobą worek z ledwo żywym człowiekiem. 
 - Mieliśmy go uprowadzić - warknął.
 - Ale...
 - Posłuchaj! - Jeff gwałtownie się zatrzymał i odwrócił twarzą do mnie - Widzisz, co ten psychol zrobił z moją twarzą? Jestem szkaradny! Chcę po prostu jak najszybciej wrócić do domu i to jakoś odkręcić. I nie miałem zamiaru pieprzyć się z nim dłużej niż to potrzebne.
Mój zboczony umysł zaświecił, ale na zewnątrz nie dawałem o tym znać.
 - Dostarczmy go do Zalgo jak najszybciej, okay?
 - Okay... - westchnąłem, a Jeff powrócił do targania worka.
Niepokoiłem się nieco, gdyż stawało się coraz ciemniej, a droga do domu wydawała się być bez końca. Cholernie przerażała mnie myśl, że spotkam dawnych "kolegów z pracy". Zdrajca, tak o mnie myśleli. W końcu zrzekając się Skrollverse absolutnie nie miałem prawa żyć. 
 - Daj. pomogę - złapałem za rogi worka i uniosłem go na wysokość bioder. W tej samej chwili z tkaniny wydobył się jęk. 
 - Dobić go? - spytał.
Zamyśliłem się, jakby ta decyzja była moim najważniejszym wyborem w życiu.
 - Szkoda czasu - wzruszyłem ramionami i pognaliłem chłopaka by ruszył przed siebie. Nie mam pojęcia, ile tak przebyliśmy drogi. W pewnym momencie Jeff niespodziewanie się zatrzymał i puścił worek, po czym odetchnął z ulgą. Z worka wydobył się kolejny jęk. Opuściłem go powoli i wyprostowałem palce.
 - Dobić go? - zapytał Jeff znowu - Jego odgłosy są irytujące.
 - Przyzwyczajaj się - spiorunowałem go wzrokiem - Prawdopodobnie będziesz z nim miał do czynienia codziennie.
Chłopak przewrócił oczami, przykucnął i wbił wzrok w czubki swoich butów. Ja zająłem się rozprostywaniem kości, które przyjemnie strzelały. Uwielbiam ten dźwięk! Wnet usłyszałem trzask gałęzi. Natychmiast odwróciłem się w stronę źródła dźwięku. Worek pusty, a metr od niego skradał się nasz więzień. Woho, nawet się nie spodziewałem, że Jeff aż tak bardzo obije mu mordę. Mark zdawszy sobie sprawę, że zwrócił na siebie naszą uwagę, rzucił się do uczieczki, lecz Jeff był o wiele szybszy i w porę złapał go za kostki, przez co uciekinier padł płasko na glebę. Nie tracąc czasu, przygniotłem go swoim ciężarem. Z jego ust wydobyła się wiązka przekleństw.
 - Mogłem go dobić - Jeff stanął przed nim i uniósł nogę, aby (jak przypuszczam) kopnąć chłopaka w głowę, by stracił przytomność, ale powstrzymałem go dając mu sygnał ruchem dłoni. Wyglądał na rozczarowanego, ale przebolał w ciszy to, że z kolejnego pobicia nici. Dźwignąłem naszą dwójkę z ziemi, trzymając Mark'owi nadgarstki za plecami, by miał ograniczone ruchy. Na szczęście nie w głowie mu było teraz stawianie się.  Nie żebym się bał, że rzeczywiście nam ucieknie. Po prostu ta wizja była upierdliwa.
 - Masz jakąś linę? Sznur? - posłałem spojrzenie Jeffowi. Chwilę się zastanawiał, po czym wyjął ze swoich butów sznurówkę.
 - Lepsze to niż nic.. - wybąkałem, przyjmując to od niego. Związałem ciasno okularnikowi dłonie. O dziwo nie wykorzystał tego krótkiego momentu, w którym pozostawiłem go bez nadzoru, co mi było na rękę. Jeff złapał za worek i już przymierzał się do wrzucenia tam bruneta.
 - Nie, nie, nie - powstrzymałem go - Nie będę go taszczył. Będzie szedł.
 - A jak ucieknie? - uniósł jedną brew.
 - Cóż... - westchnąłem - Oby nie.
 - Po co wam jestem potrzebny? - wtrącił Mark, a mnie totalnie zatkało. Może gdyby Jeff nie rzuciłby się na niego z pięściami i nie taszczył w worku, moja odpowiedź: "Masz szansę za zostanie proxy samego Lorda Zalgo i współpracę z nami" brzmiałaby całkiem sensownie. Ale jak on ma nam teraz zaufać, po tym co odwaliliśmy? Nie najlepszy początek znajomości.
 - Dowiesz się wszystkiego w swoim czasie - odparłem, siląc się, by zabrzmiało to jakkolwiek miło.
 - Och, choćby mała podpowiedź.
 - Chcesz wrócić do worka?
Momentalnie ucichł i przewrócił teatralnie oczami. Złapałem go za nadgarstki i popchnąłem lekko przed siebie. Jeff trzymał się obok nas, nawet na minutę nie spuszczając oczu z okularnika. Mark szedł kulejąc, ale ta forma i tak była szybsza i wygodniejsza. Wzrok miał utkwiony bez przerwy przed sobą i lekko dygotał, nie wiedząc czy ze strachu czy z zimna.
 - Nic ci się już nie stanie - słowa wystrzeliły z moich ust zanim zdążyłem się zastanowić.
Przełknął ślinę.
 - Co ze mną zrobicie? - ponowił pytanie. Milczałem. Nieco zwolniłem uścisk na nadgarstkach wiedząc, że jesteśmy blisko celu. Mimo to nadałem szybsze tempo chodu, gdyż mrok sięgał nas nieubłaganie.
 - Daleko jeszcze? - zapytał Jeff markotnym głosem - Zaraz wyjdą Skrollversi.
 - Nie denerwuj mnie - warknąłem zestresowany. Jakbym o tym nie wiedział! Teraz niemal biegłem, popychając zakładnika w przypływie strachu.

Z punktu widzenia Jeff'a...
 Pomimo dosyć szybkiego tempa, noc i tak nas dopadła, a wraz z nią nasze najgorsze obawy, czyli prawa ręka samego Skroll'a. Security. Creepy Friend. I pomimo faktu, że CP nie specjalizuje się w night watch, skurczybyk ma cholernie dobry wzrok i upatrzył nas w już sporej odległości.
 - Kogo tu trafiłem? - usłyszałem roześmiany głos za sobą - Zdrajca, śmieć i niedoszły przydupas.
Krew się we mnie zagotowała. Ten śmieć nazwał mnie śmieciem.
 - Och, to ty - powiedział Soul takim głosem, jakby się kumplowali - Kopę lat.
 - Po tym co nam zrobiłeś, masz jeszcze czelność tak się odzywać? - ton CF był całkowicie spokojny.
Bezstresowa rozmowa.
Bardzo wolno sięgnąłem do kieszeni i zacisnąłem palce na rękojeści noża. Napiąłem mięśnie gotowy do ataku.
 - I co zamierzasz? - ST puścił Mark'a, żeby odwrócić się do swojego roznówcy - Ty jesteś sam, a nas jest trz... dwóch.
 - Zapomniałeś, że w ciemnościach to ja mam przewagę - twarz wykrzywiła się w okropnym uśmiechu. Zacząłem tęsknić za swoim - Zresztą... jeśli ktokolwiek się dowie, że was spotkałem i nie podjąłem walki, zabiją mnie - na kilka sekund uśmiech zniknął - Poza tym mam kogoś do odbicia - spojrzał na Mark'a i wyciągnął przed siebie ręce, jakby chciał nam powiedzieć: "Popatrzcie na moje pazury! Jaki jestem potężny! Jaki groźny!" Choć przyznaję, jego pazury były godne samego Skrolla.
Przeszły mnie dreszcze na myśl, że takie dziesięć centymetrów mogłoby z łatwością przebić moją skórę. Creepy Friend cofnął prawą nogę, równocześnie lekko się pochylając i przygotowując do ataku. Zacisnąłem szczęki gotowy do odepchnięcia ataku. Soul Taker pchnął zdezorientowanego Mark'a w tył i spojrzał na mnie, po czym znowu na Mark'a, dając mi do zrozumienia: "Zajmij się nim". Oczywiście to mi się nie podobało, ale zdaję się całkowicie na niego.
Creepy Friend z pełną prędkością ruszył wprost na nas.



CDN...






[notka: w świecie proxy istnieją pewne rangi. Security, jedna z nich, oznacza osobę zajmującą się kradzieżą dokumentów, zdobywaniem informacji o innych versach, itd. Night watch to osoby odbywające patrole nocne, a cechuje ich jeszcze lepszy wzrok.]




sobota, 6 maja 2017

Dni z życia CreepyPast 26


Z punktu widzenia Jeff'a...
Przebudziłem się z niemałym pulsującym bólem głowy. Czułem jak moje nadgarstki były uciskane przez jakieś sznury. Leżałem, a wszelkie próby podniesienia kończyły się zwiększeniem bólu głowy i mrowieniem w okolicach kości ogonowej. Jak długo leżałem?
 - O rety... - usłyszałem głos Bena odbijający się echem.
 - Patrz i podziwiaj! - po tych słowach ktoś mocnym szarpnięciem ściągnął mi przepaskę na oczach. Krótko po tym Dr.Smiley przeciął nożem krępujące mnie sznury.
 - Co się dzieje? - wyjąkałem obserwując niemalże puste pomieszczenie. Na przeciw mnie stał Ben, dokładnie mi się przyglądając. Po chwili elf uśmiechnął się i oznajmił:
 - Aleś ty piękny!
Ja zawsze jestem piękny...
 - Spójrz - czerwonooki podsunął mi pod nos okrągłe lusterko wielkości dłoni dorosłego. Niemal zmroziło mi krew w żyłach i odruchowo wstrzymałem oddech. Lecz po chwili wypuściłem powietrze z płuc i zacząłem zgrzytać zębami. Moja twarz była... okropna! Piękne włosy były ścięte na krótko i przefarbowane na ciemny brąz. Szeroki uśmiech został zaszyty, a ślady zostały zręcznie ukryte pod niewidocznym "makijażem" który oprócz policzków obejmował całą twarz aż po szyję. Moja skóra miała "normalny" biały kolor.
 - Co ty mi zrobiłeś?! - wydarłem się niemal piskliwie. Tętno skoczyło, a ja aż buzowałem z wściekłości. Chętnie rozszarpałbym tego gnoja na miejscu!, ale ze względu na zawroty głowy byłem bezużyteczny...
 - Wiem, trochę spieprzyłem z cieniowaniem włosów i masz przykrótką grzywkę, ale...
 - Dobrze wiesz, że nie chodzi mi o fryzurę! Tu chodzi o wszystko!
Jako tako przefarbowane włosy i nowa fryzura była do zniesienia. Ale twarz...? To co on z nią zrobił jest niewybaczalne.
 - Doceń to co dla ciebie zrobiłem - uśmiechnął się szyderczo - Teraz przynajmniej będziesz mało rozpoznawalny wśród cywili.
 - Nienawidzę cię - warknąłem przez zaciśnięte zęby. Trudno. Szybko wrócę do domu i to naprawię.
Postawiłem zaledwie kilka kroków w stronę drzwi, a już odezwał się ból głowy i musiałem oprzeć się o ścianę.
 - Lepiej się nie przemęczaj - powiedział za mną Dr.Smiley - Przez twoje szarpaniny musiałem cię potraktować większą ilością śro... - nim dokończył po prostu wybiegłem za korytarz trzaskając drzwiami. Już nie chcę wiedzieć czym on mnie nafaszerował, co mi ciął i co dotykał.
 - Jakiś ty piękny! - zawołał ktoś za moimi plecami. Odwróciwszy się ujrzałem Soul'a, który szedł do mnie spokojnym krokiem.
 - Zamknij się - syknąłem jeszcze bardziej zły. Teraz to już muszę, muszę zrobić komuś krzywdę!
 - Szykuj się na misję.
 - Znowu...? - tak! Me modły zostały wysłuchane! - Co tym razem? - morderstwo!
 - Uprowadzenie - na te słowa momentalnie się załamałem.
 - Żartujesz! Nigdy wcześniej nie mieliśmy uprowadzeń!
 - Ty nie miałeś - białowłosy uśmiechnął się szyderczo - Jestem proxy o wiele dłużej niż ty i mam w takich sprawach doświadczenie.
 - Więc idź beze mnie. Ja nie mam doświadczenia.
 - Właśnie dlatego idziemy razem żebyś się podszkolił... - westchnął ciężko - Nie marudź i chodź - złapał mnie mocno za ramię i pociągnął w stronę wyjścia. To chyba będzie najbardziej upierdliwe zadanie dotąd.

Cdn

niedziela, 23 kwietnia 2017

Dni z życia CreepyPast 25




Z punktu widzenia Toby'ego...
 Dzień nieubłaganie zbliżał się ku końcowi, a niebo oblało się krwistą czerwienią. W mojej głowie rodziły się pytania. Czy zdążymy opuścić las przed zmrokiem? Czy poradziłbym sobie w walce z jednym z Skrollverse? Czy oni sobie poradzą? Próbowałem się uspokoić i skupić swoją uwagę na czymś innym. Ale w lesie nie było nic interesującego prócz powiększającej się ilości mijanych drzew.
 - Toby - odezwała się Luna - Odpocznijmy.
Zatrzymałem się gwałtownie i odwróciłem napięcie w stronę rodzeństwa. Kyle, pięć metrów w tyle dyszał ciężko opierając się o drzewo, a Luna zdołająca dotrzymać mi kroku postanowiła sobie usiąść na ziemi po turecku.
 - Jak ty możesz tak biegać? - wysapała zadzierając kark ku górze i obserwując niebo.
 - Przyzwyczajenie - wzruszyłem ramionami. 
No tak, nie wziąłem pod uwagi tego, że mają słabszą kondycję, pomyślałem i zacząłem się bardziej niepokoić. Trzeba pogodzić się z myślą, że czeka mnie nieunikniona bitwa z tymi potworami. Oparłem się o drzewo nieco rozczarowany.
 - W co ja się wpakowałam? - Luna ukryła twarz w dłoniach - Zaledwie tydzień temu wszystko było normalnie... Ja, Kyle, Kenny, Vincent i Rose...  - dziewczyna zaniosła się głośnym szlochem, a po jej policzkach popłynął strumień łez. Spojrzałem zakłopotany na Kyle, który tylko odwrócił się plecami, jakby nie widząc płaczącej siostry.
 - No już... shh... znajdziemy ich... - kucnąłem przed nią - Już w porządku... - mówiłem głosem najmilszym jak się da.
 - Nie mam nawet pewności, że żyją! - wywrzeszczała i zacisnęła szczęki starając się opanować.
 - Masz - niespodziewanie podszedł do nas Kyle i wyciągnął w moją stronę dłoń ze... zdjęciem? Wziąłem do niego skrawek papieru. Tak, zdjęcie. Fotografia przedstawiała piątkę osób - w tym Kyle i Lunę. Pozostałą trójkę stanowiła mała dziewczynka z misiem w dłoni, przypominającą kopię Luny. Chłopak stojący obok Kyle, który dzierżył łyżeczkę. Na jego widok aż mnie zemdliło. Nie był on brzydki, po prostu to była ta sama osoba, która wtedy wybijała nam okna. I która zdecydowała się pomagać Skroll'owi. Poczułem się okropnie, mimo że prawie nie przyczyniłem się do jego śmierci.
 - Jak on się nazywa? - wskazałem na niego palcem.
 - To Kenny - odparł Kyle.
Wróciłem do oglądania zdjęcia. Po lewej stronie stał wysoki chłopak i zdecydowanie wyróżniał się od pozostałych. Podczas gdy wszyscy mieli brązowe włosy i oczy, jego włosy były smolisto czarne, a oczy niebieskie, choć z urody byli podobni. Wszyscy byli też luźno ubrani, a on jakby zaraz miał przystąpić do matury. Wszyscy na fotografii uśmiechali się do kamery stojąc za zieloną tapetą. 
 - To Rose - Luna pokazała na małą dziewczynkę - A to Vincent - pokazała najwyższego chłopaka - Tęsknie za nimi - otarła twarz mokrą od łez.
Myśli w mojej głowie błąkały się jak wściekłe psy. Jeśli nie powiem im o Kennym rozczarują się, a tak to stracą do mnie zaufanie. Chyba się z tym prześpię.
 - Musimy już ruszać - rzuciłem, a po chwili dodałem - Trzeba znaleźć schronienie na noc.
I tak już nie mamy szans by wyjść przed zmrokiem, więc przynajmniej odpoczniemy.
 - Nie jest jakoś szczególnie zimno - powiedział Kyle - Możemy spać pod gołym niebem, na gałęziach drzew...
 - Pogięło cię?! - warknęła dziewczyna - Żebyśmy pospadali?!
Szatyn wzruszył ramionami obojętnie.
 - Czasami w taki sposób ucinałem sobie drzemki. Ty, jak myślisz? - zwrócił się do mnie.
 - W sumie to się może udać - o ile Skrollversi nie chodzą z zadartym w górę nosem. Chociaż jeśli znajdziemy odpowiednie drzewo gęste gałęzie mogą nas ukryć. Przynajmniej w małym stopniu.
 - A jeśli spadniemy? - Luna skrzyżowała ręce na piersi i westchnęła ciężko.
 - Możemy się przywiązać - oznajmił chłopak.
 - Czym?!
 - Nie musicie.. - wszedłem im w słowo - Będę was obserwować i pilnować.
Oboje spojrzeli na mnie jak na idiotę do potęgi.
 - Poszukajmy dobrego drzewa - wyprzedziłem jakiekolwiek pytania i zacząłem rozglądać się po okolicy. Te za niskie, te spróchniałe, tamte za wąskie gałęzie... o, tam! Idealne! Pokazałem dwójce upatrzone drzewko i ruszyliśmy w jego stronę. Pomogłem Lunie w spinaczce. Gdy oni usadzali się wygodnie na szerokiej gałęzi ja wspiąłem się wyżej i ukryłem wśród liści. Co chwilę coś zachaczało o moją bluzę, więc oddałem ją dzieciakom. Przynajmniej zapunktowałem "szlachetnym czynem". Tak mi się zdaje. Z wysoka obserwowałem las. Zapowiada się ciekawa noc.

           Z punktu widzenia Soul Taker...
 - Rozchmurz się - uśmiechnąłem się do Jeff'a szyderczo. Jeszcze nie pogodził się z tym, że na 33,3% w nasze szeregi zawita nowy.
 - Po prostu się przymknij - czarnowłosy z całej siły kopnął niewinną ścianę budynku opuszczonego szpitalu, do którego mieliśmy wejść.
 - Ha, haa... - zaśmiałem się cicho polrawiając kaptur na głowie. Ochrona przed słońcem i tak dalej. Żwawo pchnąłem drzwi wejściowe i wparowaliśmy do środka. Mimo że budynek był opuszczony od siedmiu lat był zadbany. Można powiedzieć, że to miejsce zostało obrane jako miejsce zamieszkania Dr.Smiley. Z opowieści innych wynika, że Slender niejdeniokrotnie próbował zaciągnąć go do swego "domu", ale odmawiał, twierdząc, że tu ma lepsze warunki.
 - Jesteśmy! - wydarł się Jeff i z hukiem otworzył pierwsze drzwi na korytarzu po lewej - Nie ma go tu - z takim samym podejściem otworzył kolejne.
 - Ale ty głupi jesteś - westchnąłem i ruszyłem w górę po schodach. Na drugim piętrze udałem się do sali zabiegowej. Bingo!
 - To ja - odezwałem się i wkroczyłem do środka patrząc na pocięte ciało na stole operacyjnym. Sam Dr.Smiley grzebał przy narzędziach odwrócony plecami.
 - Wooah! - stojący za mną Jeff wydał z siebie jęk pełen zachwytu - Dawno nie czułem zapachu krwi - jego oczy błysnęły.
 - Przerwaliście mi w najlepszym momencie... - westchnął Doktor i zdjął zakrwawione rękawice, które wylądowały w kącie.
 - Daj nam ten środek i znikamy - odparłem.
Czerwonooki zaprowadził nas do innego pomieszczenia, jakim był gabinet lekarski. W przeciwieństwie do reszty budynku to wyglądało jak chlew. Wszędzie rozsypane jakieś proszki, płyny, opakowania po trutkach na myszy i nieprzyjemny zapach chemikalii. Lekarz zaczął grzebać w szufladzie, a po chwili wyjął z niej małą fiolkę z podżółkłym środkiem w sobie.
 - To tyle? - zapytałem odbierając miksturę.
 - A czego się spodziewałeś? Wiesz jak trudno o wszystkie składniki i ile precyzji potrzeba żeby to cholerstwo stworzyć?!
 - Nie jestem w stanie sobie wyobrazić... - odkręciłem i powąchałem specyfik, po który nas wysłał Zalgo - Jak to działa? - do moich nozdrzy dostał się zapach porównywalny do potu zmieszanego z wodą utlenioną z metaliczną wonią. Aż mnie wzbierało na wymioty. Szybko to zakręciłem.
 - Podobnie do pigułki gwałtu i LSD - odpowiedział z zadziornym uśmiechem na twarzy. Po chwili jego kąciki ust opadły i spojrzał na Jeff'a, który był zajęty obserwowaniem widoku za oknem. Kątem oka widziałem jak sięga za sobą strzykawkę z jakimś środkiem. Nie wiem co planuje, ale nie powstrzymam go. W krótkiej chwili pokonał dzielącą ich odległość i wstrzyknął zawartość strzykawki w jego udo, po czym pchnął tak by upadł na ziemię.
 - Co robisz? - spytałem bardziej zaciekawiony niż zszokowany jego działaniem.
 - Uczynię go pięknym! - odpowiedział z entuzjazmem i złapał leżącego pod ramię. Otworzył sobie drzwi i ciągnął go njeprzytomnego przez korytarz.
 - Nie stanie mu się krzywda - zapewnił - Możesz odebrać go wieczorem.
 - Jasne! - przystałem na ten układ. Z uśmjechem na twarzy opuściłem szpital pędząc do Lorda Zalgo przynieść lek.






     Zapraszam na drugiego bloga

niedziela, 16 kwietnia 2017

Dni z życia CreepyPast 24


Z punktu widzenia Toby'ego...
 Gdy byłem już pewien, że pozostali proxy są wystarczająco daleko zatrzymałem się i postawiłem na ziemię Kyle i Lunę.
 - Dlaczego to zrobiłeś? - zapytała dziewczyna powstrzymując łzy.
 - Bo nie kłamałem mówiąc, że was obronię - odparłem szczerze. Mam już ich wszystkich gdzieś. Mam serdecznie dosyć podporządkywaniu się tej istocie.
 - To chyba są twoi przyjaciele...
Byli, pomyślałem.
Jeśli wszyscy chcą mnie zdeformować pod swoje ego, to wypisuję się. Koniec bycia "czyimś". Chcę być tylko wolny.
 - Już w porządku - oparłem dłonie o kolana. Może i nie czuję bólu w nogach od długiego biegu, ale jestem wyczerpany. Ile oni ważą? Nieważne. Wyjąłem spod bluzy wydrążoną książkę, w której miałem zbierać informacje na temat Zaka i podarłem ją na setki kawałków. Obserwowałem jak wiatr niesie je ze sobą, inne zahaczały o gałęzie.
 - A ty... - Luna odwróciła się napięcie w stronę Kyle - Chciałeś żebym zginęła! - wykrzyczała bardziej rozpaczliwie niż ze złością i rzuciła się w przód popychając brata na ziemię.
 - Nie marnuj sił - powiedziałem szorstko i wyprostowałem się - Musimy uciekać.
Mi samemu nie podobało się zachowanie szatyna, ale cóż...
Luna popatrzyła na mnie ze zrozumieniem.
 - Zatem ruszajmy - po tych słowach wybiłem na czele naszej małej grupki. Desperacko próbowałem wytyczyć nam trasę, ale gdzie..? W końcu zdecydowałem się na niebezpieczny krok i biegiem ruszyłem w stronę terenów Skrollverse. Istnieje mały promyk szansy, że Masky, Hoodie i Alice ruszą w pościg właśnie tam, szczególnie że zaczyna zachodzić słońce. A przy jeszcze mniejszym szczęściu ujdziemy stamtąd bez żadnych niespodzianek.


Z punktu widzenia Zaka...
- Yo! - przywitałem się z Jeff'em wchodząc do jego pokoju - Czego mnie dziś nauczysz, senpai? - uśmiechnąłem się szyderczo i usiadłem po turecku przed jego łóżkiem gdzie bawił się nożem.
 - Nie nazywaj mnie tak - warknął i wbił nóż w ścianę. Raczej chciał, bo tylko farba pękła, a narzędzie zbrodni spadło z brzdękiem na panele pod łóżko. Był wkurzony, cholernie wkurzony. Mimowolnie moje trzy macki wyszły zza pleców i wiły się po ziemi niespokojnie.
 - Co ci się stało? - spytałem ostrożnie.
 - Zalgo chce sprowadzić nowego przydupasa.
 - Co w tym złego?
 - Ja nie chcę więcej znajomych... szczególnie takich rąbniętych.
 - Rąbniętych?
 - Miałem okazję z nim porozmawiać - westchnął i uderzył twarzą w poduszkę.
 - Może to tylko złe pierwsze wrażenie.. - wymyśliłem coś na szybko. Ja tam się cieszyłem, że poznam nowego człowieka. Rzadko kiedy mogę zobaczyć ludzi z powodu niekontrolowanych mocy... A nowy, cóż, czy będzie tego chciał, musi się przyzwyczaić i znosić moje towarzystwo.
 - Będziemy musieli go jeszcze odbić! - podniósł się gwałtownie - Slener i Skroll też na niego polują... szlag! - na nowo schował twarz w poduszcze i zaczął ją gryźć.
 - Może ma jakieś ultra umiejętności...
Jeff spojrzał na mnie z determinacją.
 - Sprawdzimy go.


Cdn...

Wesołych świąt i mokrego lanego!
Zapraszam też na drugiego bloga o tematyce TWD :3

niedziela, 9 kwietnia 2017

Dni z życia CreepyPast 23


Z punktu widzenia Jeff'a...
 Kiedy Zalgo opuścił pomieszczenie, myśli błąkały mi się po głowie niczym stado psów. Nie mogę, nie potrafię sobie nawet wyobrazić wykonywania jakiejkolwiek misji u boku tego... dziwadła. Ale cóż, moje słowo w tej sprawie się nie liczyło. Chyba najlepszym wyjściem z tej sytuacji byłoby zabicie go, skoro polują na niego dwie grupy.
 - Trzy - w mojej głowie rozległ się ten skrzeczący głos Slendermana. Zaraz, co?
...nawet on?
Nie wiem co ten cały Mark ma w sobie, że jest pożądany przez trzy demoniczne kreatury, ale trzeba się dowiedzieć.
Tak, wiem że to zabrzmiało dwuznacznie.
Nie, to nie sprawia, że choć troszeczkę go polubiłem. Dziwadło jakich mało.
 - Jeeeff - na moje kolana już próbował się dostać Vincent, ale po pięciu sekundach uniósł dłonie w moją stronę - Zlób hooop! - zażądał.
Podniosłem go gwałtownie wybijając w powietrze. Można by powiedzieć, że jest przyzwyczajony do agresywnych ruchów czy szarpnięć. W końcu nacodzień bawił się z Zak'iem, a raczej z jego mackami i też spędzał czas z Tobym, który miał te swoje niekontrolowane tiki.
Przyglądając się jemu zastanawiało mnie ile może mieć lat. Wiem, ojciec roku...
 Nagle po pokoju rozległo się pukanie, a już po chwili do środka wpadła Nina. Może tego po mnie nie widać, ale byłem cholernie z tego powodu smutny.
 - Co chciałaś? - zapytałem z obojętnym tonem głosu i usadziłem małego obok siebie.
 - Spędzić z tobą trochę czasu - zachichotała i usiadła na skraju mojego łóżka - Tak sobie ostatnio pomyślałam, może Zalgo nie potrzebuje nowych proxy? - jej uśmiech stał się szerszy niż zwykle - Wtedy moglibyśmy spędzać ze sobą duuużo więcej czasu - przysunęła się do mnie.
O nie nie nie. Odwołuję wszystko to co pomyślałem o tamtym okularniku. Wszyscy, tylko nie ona.
 - Nie potrzebuje - wydusiłem pośpiesznie - Ja i Soul Taker doskonale się wyrabiamy we dwoje z misjami.
 - Ale gdyby jednak... to ja zawsze do usług, mój książę.
 - Yhym - przytaknąłem. Może skoro już tutaj jest to ją wykorzystam?
 - Nina, jak myślisz, ile Vin może mieć?
Takie ośmieszenie. Trudno, kobieta powinna bardziej się znać na rzeczy.
 - Ugh... - pokierowała wzrok na dziecko po czym stwierdziła - Dwa... może mniej... no mniej więcej.
Podziękowałem i zapytałem znów:
 - Jak wyobrażasz sobie jego życie za dziesięć lat w tym miejscu?
Co za filozoficzne pytanie, niczym na rozmowie o pracę.
 - Hmm - zamyśliła się - Pewnie wyrośnie na narkomana, gwałciciela lub...
 - Dwunastolatek! - przypomniałem jej ile Vin miałby za dziesięć lat.
 - Nie skończył by dobrze w dorosłym życiu - ona swoje - Ale za kilka lat to byłby dzieciak talentów. Serio, wychowywany wśród tylu osobowości... gdyby każdy mógłby go czego nauczyć, to cud miód orzeszki. Do tego profesjonalny zabójca... - zaiskrzyły jej się oczy - Ukryty pod maską człowieczeństwa...
 - Skończ - powstrzymałem ją przed dalszym fantazjowaniem - Po prostu zamilcz.
 - Oj tam - spojrzała na małego - Może zabiorę go dzisiaj na... em, zakupy?
 - Po co? - zdziwiłem się.
 - Rety, ale ty nierozumny... przecież nie może się tutaj cały czas ukrywać. Zabiorę go na małą wycieczkę poznawczą, kupię zabawki, pokażę normalnych ludzi, a ty odpoczniesz. No co, skusisz się?
 - Zabieraj go - bez zastanowienia się zgodziłem.
 - Super! - wzięła Vina w swoje ramiona, niczym doświadczona matka - Nie wiem kiedy wrócę! - wybiegła z nim wreszcie zostawiając mnie samego. Nareszcie chwila spokoju.

Z punktu widzenia Masky'ego...
 Za ciągłymi namowami Alice zgodziłem się użyć zamienników zamiast użerać się z tamtymi dzieciakami.
 - Nareszcie bezpieczna - dziewczyna odetchnęła z ulgą, kiedy w końcu mogła oddalić się od miejsca przetrzymywania "energii życiowej" dla naszego Pana (nazywamy ją jaskinią). 
 - C-c-ciek-awii m-mnie co się dzie-dzieje z tamtymi - odezwał się Hoodie.
 - I tak kiedyś będziemy musieli ich złapać - westchnąłem ciężko.
 - Cicho siedź - warknęła Alice - Zamienniki wystarczą... - przełknęła głośno ślinę - ...na jakiś czas.
Po tych słowach zapanowała niczym niezmącona cisza. Trwała tak przez minutę, gdy wnet do moich uszu dotarł dziwny, niezindyfikowany hałas. Jakieś okrzyki godowe? Nie... To szelest liści i jakieś przekrzykiwania się. 
 - Czy ja słyszę naszego Toby'ego? - zauważyła Alice.
 Cholera, chyba rzeczywiście to były krzyki naszego kretyna i dwóch nieznanych osób. Pielgrzymki urządza?
 - S-sprawdzę... - powiedział Hoodie i żwawym krokiem udał się w stronę hałasów. Po niecałej minucie rozległ się pisk i strzał z pistoletu. Co tam się dzieje?! Natychmiast pobiegliśmy w tym samym kierunku co Brain. Niemal oczy mi na wierzch nie wyszły, gdy ukazał mi się widok Toby'ego, za którym chowają się dwa dzieciaki - właśnie nasz cel - i nieco zdezorientowanego Hoodie'go niewiedzący co robić (ani chyba gdzie strzelał).
 - Co tu się wyrabia?! - rzuciła Alice, po czym zauważyła bachory - Och, to oni... - jej oczy aż zaiskrzyły. Spojrzała na Toby'ego i zapytała z nadzieją w głosie - Ty... złapałeś ich dla nas, tak?
 Niepotrzebnie się łudziła. Dla mnie sprawa wygląda jasno - Toby ich chroni. Zdrajca!
 - Że co proszę? - szatynka, która była ukryta za jego plecami teraz odsunęła się - Okłamałeś nas? Od samego początku z nimi współpracujesz? - jej głos drżał.
 - Ja wcale... - chłopak próbował coś powiedzieć, ale dziewczyna znowu mu przerwała:
 - Kally, odsuń się! - złapała najwyraźniej swojego brata za ramię i przyciągnęła do siebie.
 - Pomagałeś im? - rzuciłem oschle do Ticci'ego - Wcale nie chciałeś nimi manipulować, żeby wpadli w nasze ręce. Ty nawet nie byłeś wtajemniczony w to wszystko!
Toby popatrzył na każdego po kolei, a na jego twarzy pojawiło się wielkie zakłopotanie. Zawiódł mnie i nawet nie chciałem pokazywać, że jest inaczej. 
 - To nie jest tak... - wydusił w końcu - Oni mieli mi tylko pomóc w zbliżeniu się do tajemnicy... nie wiedziałem, że oni są aż tak ważni.
 - Kłamca! - syknęła czarnowłosa - Zdrajca! Niewdzięcznik! 
I co ja miałem zrobić? Jeśli go tylko pogłaskam po główce, to tak jakbym sam zdradził Pana Slendermana. A jeżeli okaże się kablem... to przecież mój przyjaciel. Irytujący, zbyt ciekawski, ale przyjaciel. Chyba muszę go sprawdzić.
 - Ostatnia szansa - zagrzmiałem. Dobra Masky, przemyśl dokładnie swoje działanie. Albo raz na zawsze się go pozbywamy, ale to jakoś sprostujemy na jego korzyść - Udowodnij, że nie jesteś zdrajcą. Że nimi manipulowałeś, by trafili do nas.
 - Jak niby? - zdziwił się.
 - Zabij jednego z nich.
Toby przyglądał mi się osłupiały, a szatynka wzdrygnęła się niespokojnie i szarpnęła brata za rękaw.
 - Kally, uciekajmy!
Jednak chłopak stał tylko, pusto patrząc w przestrzeń. Twarz miał jak głaz, zresztą już od jakiegoś czasu.
 - Kally! Zaraz nas zabiją! - dziewczyna ponowiła próby "obudzenia" go.
Ticci wyjął zza pasa swoje dwa toporki i z obojętną miną zerknął na dwójkę.
 - Pośpiesz się - pogoniła go Alice krzyżując ręce na piersi.
Po policzkach szatynki zaczęły spływać łzy. Tak bardzo kocha swojego brata, że jest gotowa umrzeć w męczarniach. Jaka głupia. Jaka naiwna.
 - Kłamca... - wyjąkała i mocno zacisnęła powieki, sztywniejąc gdy Toby zbliżył się o dwa kroki.
Momentalnie poczułem ulgę, widząc, że Ticci jednak nie zależy na opinii "zdrajcy". Jeszcze wszystko możemy uratować!
 - Zabij ją!! - chłopak imieniem Kally nagle się ożywił i wskazał palcem na siostrę, która gotowa była umrzeć z nim - Zostaw mnie!
 - Ty...! - dziewczyna nie zdążyła dokończyć, bo jeden z toporków zawisł nad nimi w powietrzu. Taak! Tego właśnie chciałem!
Niespodziewanie jego ostrze zamiast zatopić się w ciele któregoś z nich, wylądował na ziemi, a sam Toby objął rodzeństwo szerokimi ramionami i przyciskając ich do siebie... pognał przed siebie.
Minęły może dwie sekundy, nim zorientowałem się, co właściwie uczynił.
 - Za nim! - rozkazała Alice i rzuciła się w pościg za trójką.




cdn...

Perypetie V

 - Jeszcze. - powiedział Vincent zaciskając pięści pod stołem - Opowiedz mi jeszcze.  Bezoki westchnął i mozolnie ściągnął maskę, odsłani...