czwartek, 30 sierpnia 2018

Perypetie V



 - Jeszcze. - powiedział Vincent zaciskając pięści pod stołem - Opowiedz mi jeszcze.
 Bezoki westchnął i mozolnie ściągnął maskę, odsłaniając swoją nienaturalnie szarą w kolorze, zniszczoną skórę i czarne oczodoły, pod którymi wypłynęła jakaś czarna, zaschnięta maź. Odgarnął z czoła włosy. Vincent przypatrywał mu się intensywnie wiedząc, że Jack i tak się o tym nie dowie.
 - Zabiłeś kiedyś kogoś? - nagle Jack zmienił temat, wprowadzając tym samym nastolatka w zakłopotanie.
 - Nie - odparł szybko - Byłem szkolony...
 - Rozumiem.. - przerwał mu. Między nimi zapadła cisza. Chłopak nadal wpatrzony był w trzydziesto-parę latka, zastanawiając się, czy zechce opowiedzieć mu więcej o tym, co działo się, odkąd Toby go zabrał i uciekł.
  Wiedział na razie, że od ich zniknięcia wszystko pozostałe zaczęło się sypać. Najpierw jego dziewczyna - teraz eks - wyruszyła za nim w pogoń i nigdy nie wróciła ani nigdy go nie odnalazła. Następna była Jane, która chciała powrócić do normalnego życia. Nina, która straciła ukochanego. Helen, Judge, Puppeteer i Zero po prostu się wymknęli i słuch po nich zaginął. Jedynie Slenderman, Masky i Hoodie starali się wszystkich utrzymać w jednym miejscu, ale i oni po bardzo długim czasie, nękani przez Skrollverse, złamali się i również uciekli, zabierając ze sobą Sally, która nie miała gdzie się podziać. Teraz najprawdopodobniej mają nowego przydupasa w drużynie. Jedynie on, Kasper i Zak pozostali w pobliżu, a tamta dwójka została okrzyknięta przez mieszkańców miasta "podpalaczami kościołów". Nie tylko kościołów, ale i domów świadków jehowy, cmentarzy i krzyżów.
 Jack nie wiedział o czym ma dalej opowiadać. Zmienił więc temat po raz kolejny:
 - Co za porąbana akcja! - zaśmiał się pod nosem. - Nareszcie poznałeś swoją biologiczną rodzinę i od razu wszystko się sypie! Gdzie Toby?
 Vincent zamarł. Spodziewał się spotkać Toby'ego tutaj, lecz intuicja go zawiodła. Teraz nie wiedział kompletnie gdzie go szukać i martwiło go to.
 - Ja nie wiem... - przyznał zakłopotany. W głowie układał sobie najczarniejsze scenariusze, jak to Skroll, którego znał tylko z opowiadań dopadł go i zabił, pożywiając się jego truchłem, jak to zrobił z Jeffem. Albo Mark maczał w tym palce? Vincent złapał się za włosy i westchnął ciężko. Najpierw brat, teraz on...
 - Spodziewałem się, że tutaj go znajdę... - zaczął, ale wtedy też właśnie uświadomił sobie, kogo przed sobą ma - Jack? Czy mógłbyś zaprowadzić mnie do bazy Skrollverse?
 Mężczyzna aż wzdrygnął się na słowo Skrollverse. Wykrzywił twarzy w grymasie.
 - Chcesz zginąć?
 - Ale tam właśnie może być Toby.
 - Dzieciaku, nie wiem co Toby ci o nich naopowiadał, ale oni... ich już tam nie ma. Zmienili kryjówkę, teraz tylko sporadycznie tam przychodzą. Są gdzieś... daleko stąd. Nie ma szans, aby go złapali.
 - Podobno ich celem jest udupienie Slenderverse, nieprawdaż?
 - Tak i to właśnie za nimi gonią. Za Slenderem i jego pomocnikami, którzy wynieśli się stąd w diabły. Skąd mogą wiedzieć, że któryś w końcu wrócił na stare śmieci?
 Vincent załamał się. Pozostawało mu jedynie powrót do miejsca, gdzie po raz pierwszy zobaczył Mark'a i Charliego, czego się obawiał. Zagryzł zęby i wstał.
 - Dziękuję... - powiedział - za rozmowę.
 Szatyn skinął tylko głową i uśmiechnął się, chowając uśmiech pod maską, a chłopak wyszedł i ruszył prosto w tamto miejsce.

 Stał niepewnie przed drzwiami, aż w końcu zacisnął dłoń na rękojeści sztyletu i tylnej kieszeni spodni i zdecydowanym pchnięciem otworzył drzwi i wpełzł do środka. Spodziewał się, że zaraz ktoś przyleci z zamiarem walki, ale nic takiego się nie stało. Ruszył przed siebie do kuchni, a drzwi za nim zatrzasnęły się. Vincent odwrócił się napięcie i ujrzał wyszczerzonego Mark'a blokującego wyjście. Chłopak błyskawicznie wyjął sztylet i wymierzył go w stronę okularnika, który nie przestał się uśmiechać.
 - Gdzie jest Martin? - zapytał - Co mu zrobiłeś?
 - Spokojnie, twojemu bratu włos z głowy nie spadł! - uniósł ręce w geście obronnym i roześmiał się - Na razie.
 Vin zacisnął zęby.
 - Dlaczego ty go porwałeś? - warknął podirytowany - Gdzie on jest?
 - A dlaczego ty się o niego tak troszczysz? - nagle Mark spoważniał i przybrał śmiertelny wyraz twarzy - Tak, to twój brat, ale znasz go od kilku dni! - ryknął wściekły - Oko za oko - westchnął spokojniej - Jak mówiłem, Martinowi nic nie jest, ale to kwestia czasu...
 - Co masz zamiar mu zrobić? - zapytał niepewnie. Bał się jego kolejnego wybuchu.
 - Jeszcze nie wiem! - zaśmiał się i rozłożył ręce - Może wrzucę do kotła i przerobię na mydło? Albo oddam władcy Zalgo, żeby się podlizać? Kto wie!
 Zawachał się przez moment, ale przemówił:
 - Co zrobiłeś Toby'emu? Gdzie jest?
Mark rozluźnił mięśnie i nieśpiesznie rozmasował swój kark. Za to Vincent był cały czas w gotowości, kurczowo ściskając swój sztylet robiący się śliski od jego potu.
 - Toby śpi daleko stąd. - wyszczerzył usta w koszmarnym uśmiechu, a jego lewa powieka zaczęła drgać. Vin wstrzymał oddech i znieruchomiał. Poczuł, jak krew dopływa mu do twarzy i wzbiera się w nim tylko gniew i pogarda.
 - Żyje - dorzucił obojętnie. - Ale baliśmy się, że pokrzyżuje nasze plany, więc zabraliśmy go na przejażdżkę. Och, to za mina? Pierwszy raz jesteś od niego tak daleko? Bez niego sobie nie poradzisz?
 Wyśmiał go, lecz właśnie przez te ułamki sekund, gdy zwijał się ze śmiechu, dały chłopakowi szansę na atak. Nie jemu, tylko mężczyźnie obserwującego ich zza szyby. Nieznajomy stanowczym kopnięciem rozpił szybę, której odłamki zraniły go w nogę, lecz on bez przejęcia rzucił się na Mark'a, przytwierdzając go od razu do ściany. Oszołomiony okularnik spoważniał, a jego źrenice rozszerzyły się z przerażenia. Odruchowo złapał swojego napastnika za gardło, próbując go od siebie odepchnąć, lecz przeciwnik znacznie nad nim górował i z łatwością trzymał go uwięzionego.
 - To znowu ty! - ryknął wściekły, a z jego ust sączyła się piana jak u psa.
 - Nie pozbędziesz się mnie tak łatwo - prychnął przez maskę i przycisnął go mocniej.
Chłopak obserował tą scenę zszokowany w osłupieniu, zastanawiając się co począć. Czy pomóc nieznajomemu, czy zwiewać gdzie pieprz rośnie? A może pozwolić aby obaj się pobili do nieprzytomności, by jeszcze wykorzystać Mark'a do odnalezienia Toby'ego i Martina?
 - Na co czekasz? - wrzasnął nieznajomy do Vincenta. - Wypatrosz go!
 Mark z sekundy na sekundę coraz bardziej rósł w siłę, wyzwalając się z uścisku. Vin ogarnął się i zamachnął na okularnika, który w ostatniej chwili zdobył na tyle siły, aby przewrócić obcego ledwie unikając tym cięcia w brzuch. Nastolatek ponownie na niego ruszył, lecz i tym razem Mark całkowicie się uwolnił z uścisku i odskoczył w stronę okna, stając na parapecie już pokrytym szkłem. Syknął na nich i oblizał się, obnażając swoje ostre jak brzytwy zęby. Mogłyby z łatwością kozszarpać niezły kawał mięcha i w krótkim czasie dogryźć się do kości. Chłopak miał nadzieję, że nigdy się o tym nie przekona, ale na razie ruszył ku niemu z pełną prędkością z wymierzonym ostrzem. W połowie drogi ktoś złapał go za ramiona i powstrzymał przed atakiem. To ten nieznajomy zaciskał mocno swoje palce na jego ramionach. Mark ostatni raz syknął i wyskoczył przez okno, znikając z ich pola widzenia.
 - Dlaczego mnie powstrzymałeś? - wtedy Vin wyrwał się i stanął z nim twarzą w maskę.
 - Tylko na to czekał - wzruszył ramionami. - Nie widziałeś jego wyrazu twarzy? Był na nim głód. Rozszarpałby cię tu i teraz.
 - Okej... - kiwnął głową. - A dlaczego mi pomogłeś?
 - Nie pomagałem tobie. Mam z nim swoje sprawy. - obrócił się napięcie i nim czarnowłosy zdążył go jeszcze o coś wypytać, wybiegł, zostawiając go z niczym.
 Vincent warknął coś niezadowolony pod nosem i wyszedł wściekły z chatki. Sekundę mo tym czyjeś silne ramiona objęły go w biodrach i uniosły do góry.
 - Myślałeś, że z tobą skończyłem? - poczuł na swoim karku oddech Marka. Vin zaczął wierzgać nogami, ale mężczyzna nic sobie z tego nie robił. Wyszerzył usta w uśmiechu i zatopił swoje kły w kark chłopaka oraz zasłonił mu usta, by nie mógł wrzeszczeć. Wyszarpał spory kawał mięsa i wpił się ponownie, aż do kości. Po minucie Vincent przestał krzyczeć i wierzgać. Wtedy Mark znacznie zwolnił przeżuwanie jego ciała i pokierował swoje usta na jego policzki, które oderwał.
Życie Vincenta właśnie dobiegło końca.




czwartek, 1 marca 2018

Perypetie IV


Vincent wpadł jak burza do szpitala, oddychając głęboko ze zmęczenia. Otarł pot z czoła wierzchem dłoni i wolno, bo z wyczerpania, ruszył w stronę sali, gdzie powinien byc Charlie. Jego łóżko było puste, a prześcieradło złożone w elegancką kostkę. Również tabliczka z danymi o pacjencie zniknęła, lecz po jakimś czasie chłopak zauważył, że leży na kafelkach pod łóżkiem, jakby ktoś chciał ją ukryć w pośpiechu.
 - Przepraszam - zaczepił jedną z pielęgniarek - Tu powinien ktoś byc?
 Pielęgniarka podążyła za jego wzrokiem i położyła dłoń na biodrze.
 - Rzeczywiście, był tutaj jakiś chłopiec przed paroma godzinami, ale niestety nie pamiętam wszystkich. Mamy wiele innych pacjentów...
 Vincent już jej nie słuchał. Obrócił się na pięcie i wyszedł w pośpiechu na zewnątrz. To nie był przypadek, że brat i rudzielec zniknęli w tym samym czasie i miał teorię, kto za tym stoi. Wszystko poukładał sobie w głowie i zaczął zastanawiać się, jakie mogły byc motywy Mark'a. Zemsta? Zwykła chęć mordu? Zrozumiałby, gdyby zabrał tylko Charliego, który jakby nie patrzeć, został przez nich uprowadzony, ale po co był mu i Martin? W czarnowłosym zagotowało się z wściekłości. Zacisnął pięści w kieszeni i ruszył pośpiesznie do Toby'ego.

 - Martin i Charlie zniknęli - powiedział na start, wchodząc do jego pokoju motelowego.
 Toby zeskoczył z łóżka i przemówił drżącym głosem:
 - Cholera, wiem. Wiem! Byłem w szpitalu.
 - I nic nie zrobiłeś do tej pory?!
 - Oczywiście, że próbowałem go szukac! Byłem nawet w domku, gdzie spotkaliście się po raz pierwszy, ale najwyraźniej zabrali wszystkie rzeczy i się ulotnili.
 - Toby! - Vin wziął głęboki wdech, tracąc powoli cierpliwość. Oboje byli zdenerwowani, przez co rozmowa się toczyła bez ładu i składu. - Nie obchodzi mnie ten rudzielec! Wiadome było, że Mark prędzej czy później go nam odbije, ale porwali też Martina. To na nim powinniśmy się skupic.
Szatyn przeczesał nerwowo włosy dłonią i wypuścił powietrze z płuc. Zamyślił się na moment.
 - Pozwólmy zainterweniować policji.
 - C.. co? To do ciebie niepodobne. - nastolatek uniósł brew dziwiąc się. Skrzyżował ręce na piersi oczekując wyjaśnień.
 - To, co słyszysz - westchnął - Dopuścimy, aby wasza spanikowana matka wezwała policję i odnalazła was. Oczywiście ciebie odnajdą jako pierwszego, bo się im podłożysz i powiesz, że nie pamiętasz co się stało. Nie wiem, jeszcze coś wymyślisz.
 Vincent nadal wydawał się nieprzekonany do jego pomysłu. Przygryzał dolną wargę, analizując wszystkie za i z przeciw.
 - Vin - Toby położył swoje dłonie na jego ramionach i popatrzył mu prosto w oczy - Nie mamy zielonego pojęcia jak ich wytropić. Nie znamy jego motywów. A policja jest dobra w te klocki. Może trochę utrudni nam nasze porachunki, ale odnajdą Martina. Czy nie tego właśnie chcesz?
 Bardzo tego chciał. Pomimo tego, że znali się zbyt krótko, by się zaprzyjaźnic, łączyła ich inna, silniejsza więź. Vincent po raz pierwszy poczuł, że ma rodzinę. Prawdziwego, rodzonego brata i przez ułamki sekund myślał nawet, że to koniec jego podróży po świecie, bo znalazł dom. A Martin po raz pierwszy poczuł, że znalazł kogoś, kto doskonale go zrozumie. Nareszcie oboje mogli miec siebie nawzajem, po tylu latach rozłąki.
 - Dobrze - chłopiec spuścił wzrok - Zaufam ci.
Ticci wyszczerzył usta w szerokim uśmiechu, a jego oczy nagle ożyły, zadowolony z decyzji czarnowłosego. Wypuścił go z uścisku.
 - Vin... nawet nie wiesz, jak się cieszę.

Plan był dziecinnie prosty - Vincent miał siedzieć w ukryciu tak długo, aż nie odnajdzie go wiadomy członek z niebieskim mundurem, aby mógł im wmówić, że razem z bratem wymknęli się z domu, a dzięki wysokiemu napiwkowi przekonali Pana Żula, by ten kupił im alkohol, więc to pewnie przez niego nie pamięta co dokładnie się wydarzyło. Dla lepszego efektu chłopak ochlapał się paroma kropelkami najtańszego jabola i przepłukał sobie nim usta. Długo musiał czekac samotnie pod krzakami za garażami na przyjście kogokolwiek. Pomimo, że był przemarznięty do szpiku kości, zaczął powoli przysypiać z wyczerpania. Usilnie walczył z coraz to cięższymi powiekami, aż poczuł czyiś ciepły, ale śmierdzący oddech na policzku. Otworzył szerzej oczy i ujrzał podłużny pysk i ostre kły oraz obserwujące go czarne ślepia tuż przy jego twarzy. Przesunął się powoli do tyłu, by zobaczyć cały stwór w pełnej okazałości, który okazał się byc psem poszukiwawczym. Owczarek niemiecki, zdał sobie sprawę. Później jak przez mgłę w jego polu widzenia pojawiła się kobieca sylwetka policjantki. Najpierw pochwaliła szybko pupila i zaczęła oglądac Vincenta. Uśmiechnął się niewidocznie i wyciągnął przed siebie dłoń. W tamtym momencie pochłonął go całkowity spokój i nim cokolwiek się stało, wpadł w objęcia snu.
 Obudził się przykryty grubym kocem w wozie policyjnym na tylnych siedzeniach. Zerknął dyskretnie na kierowcę. To była ta sama kobieta, która go znalazła. Jej rude włosy upięte w kucyk "podskakiwały", gdy auto wpadło na choćby najmniejszą dziurę. Przy kolejnym takim większym potknięciu Vincent jęknął, gdyż głowa bolała go niemiłosiernie. Zaczynał żałować, że jako schronienia nie wybrał innego miejsca, suchszego, bo nabawił się jakiegoś choróbska.
 - Już nie śpisz? - zwróciła się do niego kobieta.
 Vincent ziewnął przeciągle i rozejrzał się.
 - Gdzie...? Gdzie jest mój brat bliźniak? - zapytał, chociaż nie oczekiwał, że zdołali go jeszcze odnależc.
Rudowłosa pokręciła głową.
 - Znajdziemy go. Nie martw się.
Minęło kilka minut ciszy, kiedy ciekawska policjantka zaczęła go wypytywać co się z nimi działo. Chłopak opowiedział jej wszystko tak, jak wcześniej to sobie wymyślił. Uciekli z domu, wypili trochę i urwał mu się film. Uwierzyła.
 O to samo wypytywali go na komendzie, a później jeszcze zestresowana matka. Każdemu odpowiadał ze spokojem. Każdego pytał się, co z Martinem. Każdy spławiał go słowami: "Niedługo się znajdzie".
 W domu przez ponad dwie bite godziny wysłuchiwał żaleń matki, że Martin nigdy nie robił takich rzeczy, że to Vincent sprowadza go na złą drogę, ale jest w stanie mu wybaczyć, bo ciężko musiało wychowywać się bez obojgu rodziców. Cierpliwie przytakiwał w odpowiednich momentach, ale gdy tylko zamknął się sam w pokoju, odetchnął z ulgą, że może od niej odpocząć. Kobieta specjalnie wzięła trzy dni wolnego od pracy, ponieważ z tego wszystkiego nie mogła się skupic na niczym innym, niż na swoim zaginionym dziecku. Chciała też miec na oku Vincenta. Nie dało się ukryć, że przez ten wybryk chłopak wyraźnie nadszarpnął jej zaufanie. Pomimo faktu, iż była jego biologiczną matką i rozumiał przez jakie cierpienia teraz przechodzi, nie odczuwał dla niej najmniejszej wdzięczności jak do osoby. Mógł byc wdzięczny za to, że dała mu dach nad głową, mimo że byli dla siebie obcy, ale nie za to, że jest jego rodzicielką. Naprawdę miał specyficzne podejście do życia. Nie był typem osoby, na której zrobiłoby wrażenie na wiadomość o tym, że jest dzieckiem gwałtu, albo że mógłby w ogóle nie istnieć, bo mama rozważała aborcję. Nie zrobiłoby mu się przykro. Luna traktowała to jak jego najgorszą wadę, Toby był obojętny, a Kyle był dumny z ich trójki, że mieli okazję wychowac tak twardą osobę.
 Właściwie w ciągu tych trzech dni nie działo się nic specjalnego. Matka co wieczór wydzwaniała na komendę policji, aby zdobyć nowe informacje, lecz oni utknęli w martwym punkcie. Vincent był zdruzgotany tym, że nie może zobaczyć się z Tobym - nawet nie wiedział, co się z nim dzieje! - więc aby się czymś zając, przeglądał podręczniki szkolne Martina. Nie miał ciekawszych zajęc niż nauka i oglądanie TV. Kiedy nareszcie kobieta musiała isc do pracy, brała nawet pod uwagę opcję, aby zamykac chłopaka pod kluczem, ale ostatecznie postanowiła, że jednak mu zaufa i pełna obaw powróciła do swoich obowiązków. Chłopak okropnie nienawidził naciągania czyjegoś zaufania - ktokolwiek by to nie był), ale ciekawość nad nim zwyciężyła i po upewnieniu się, że jego rodzicielka już na 100% wyszła do pracy, wyszedł na zewnątrz zaraz po niej. Ruszył żwawym krokiem do motelu, ku jego zdziwieniu okazało się, że już od czterech dni nie wynajmuje żadnego pokoju. Mógł go szukac po innych motelach, ale instynkt podpowiadał mu, że Toby nie znajduje się w żadnym z nich. Zgodnie ze swoimi przeczuciami podążył w głąb lasu, w stronę jego starego domu, gdzie sam miał okazję byc po raz pierwszy. Miał słabą orientację w terenie, więc trafił tam po dłuższym czasie. Bez skrępowania wtargnął do środka, przeszedł przez zapyziały salon, następnie wspiął się po schodach na korytarz i stanął w miejscu. Przed nim ukazała się czyjaś sylwetka, odwrócona do niego plecami. Nie był to Toby ani Kreis. Spokojnie czekał w miejscu, aż mężczyzna się odwróci. Zacisnął dłoń na rękojeści jego sztyletu, który wcześniej schował w kieszeni fioletowej bluzy Martina (pozwalał sobie na noszenie jego rzeczy).
 - Czego tutaj chcesz? - warknęła nieprzyjemnie postac zachrypłym głosem. Nastolatek zorientował się, że napiął mięśnie gotów walczyc, więc zrobił to samo.
 - Szukam kogoś - odsyczał równie nieprzyjemnie, ale nie aż tak groźnie. Mężczyzna słysząc jego "dziecięcy" głos zaśmiał się, myśląc, że to kolejny bachor szukający atrakcji i mocnych wrażeń w takich miejscach.
 - Spadaj - odparł - Tu nie ma nikogo, kogo byś znał.
 - Zostanę tutaj ile będę chciał. To nie twój dom, prawda?
 - Oczywiście, że mój - odparł podirytowany - Czy tego chcesz czy nie, mieszkam tutaj. - nagle się wyprostował i odwrócił do niego twarzą. Na początku Vincent myślał, że ma zwidy, ale po dokładniejszym przyjrzeniu się, zorientował się - mężczyzna zamiast oczu miał dwie czarne dziury, z których wypływała jakaś maź. Chłopakowi od razu zapaliła się lampka w głowie. W końcu Toby zawsze męczył go historiami, jacy to nie byli jego współ-lokatorzy.
 - Ty jesteś Jack, prawda? - uśmiechnął się zadowolony, a mężczyzna rozchylił lekko wargi ze zdziwienia - Kopę lat, stary.
 Jack cofnął się o kilka kroków.
 - Kim ty jesteś? - zapytał.
 - Nie poznajesz mnie, ale pewnie pamiętasz, jak dekadę temu twój przyjaciel Jeff sprowadził tutaj jakiegoś bachora, prawda? - znowu wyszerzył się do niego, tak jakby był jego starym kumplem.
 - Victor? - uniósł brew pytająco.
 - ...Vincent. - poprawił i zluzował ścisk  na sztylecie.
 Jack rozluźnił się i wydawało mu się, że nawet nieco rozpromieniał na twarzy. Vin poczuł, jak opuszcza go chęc walki i mordu na jego własnej osobie, z czego był zadowolony.
 - Tak, pamiętam.
 - No, to teraz możemy rozmawiać.





cdn...

czwartek, 11 stycznia 2018

Perypetie III


 Toby przebudził się dopiero po kilku godzinach, zdrętwiały od siedzenia w tej samej pozycji. Wyprostował się tak, że niemal strzeliły mu wszystkie kości i przetarł oczy. Postanowił już nie prosić lekarzy o pozwolenie na odwiedziny chłopaków, więc bez skrępowania wparował do sali. Nie było tam wielu pacjentów. Charlie spał spokojnie, a Vincent tępo patrzył w ścianę, leczy gdy zauważył mężczyznę, ożywił się. Szatyn podszedł do niego z ponurą miną i usiadł na taborecie.
 - Wszystko dobrze z twoją ręką? - zapytał zerkając na bandaże.
 - Wyliżę się - odparł - Co z tamtą kobietą? - zmienił temat.
 - Domaga się testów DNA.
Vincent skrzywił się.
 - Nie mam nic przeciwko - burknął - Ale jeżeli ona myśli, że odejdę do niej, to odstrzelę sobie łeb.
 - I być może tak będzie - Toby skrzyżował ręce na piersi - Zagroziła mi, że jeśli okaże się, że jednak jesteś jej synem, to ma zamiar walczyć o ciebie w sądach. I może wpakować mnie za kratki.
 - Toby - Vincent wyprostował się i napiął mięśnie karku - Nawet jeśli, to stąd zwiewam.
Mężczyzna westchnął i wskazał szybkim ruchem głowy na Charliego.
 - Tylko nie mów, że się nim przejmujesz - nastolatek przewrócił oczami.
Mężczyzna spuścił wzrok.
 - To nie takie proste. Totalnie zawiodłem jego brata, któremu przysiągłem, że będę go chronił. Zwyczajnie go olałem. Ale teraz Charlie prowadza się z Mark'iem. Ze Skrollverse. Oni nigdy nie uznają go za jednego ze swoich.
 Vincent zagryzł wargę ze wściekłości. Miał ochotę wykrzyczeć mu, że przecież rudzielec prowadza się z nimi już od paru ładnych lat, a jest nawet nietknięty. No i nie mogą od tak go sobie zabrać w podróż. Nie wiedzieli na ile mogą mu ufać. Już nie śmiał wspomnieć o tym, że i tak przyprowadzili go ze sobą w formie zakładnika, żeby chronić własne dupsko przed tą niską, demoniczną kreaturą.
Z zamyśleń wyrwał ich znajomy, kobiecy głos. Zgodnie zwrócili głowy w kierunku wejścia, spostrzegając rzekomą matkę chłopca.
 - Dave, co ci się stało? - zapytała z troską i swoimi biodrami zepchnęła Toby'ego z taboretu. Dokładnie obejrzała jego ramię, po czym zmierzyła wzrokiem mężczyznę, jakby to on był źródłem wszelkich nieszczęść.
 - Ja bym nigdy nie pozwoliła, aby mojemu dziecku coś się stało - syknęła w jego stronę i znów odwróciła się do czarnowłosego - Potrzebujesz czegoś? - położyła dłoń na jego czole, ale on natychmiast ją strącił, a jego twarz nabrała obrzydzenia.
 - Chyba zapomniałaś, że masz jeszcze jedno dziecko - warknął Toby.
 - Przecież nigdy nie zostawiłabym swoich synów bez opieki - obroniła się, a Toby i Vincent spojrzeli na nią pytająco. W głowie nastolatka wytworzył się obraz Martina po środku ogromnego domu z własnym lokajem i uroczą pokojówką, która w rzeczywistości pod strojem jest uzbrojona po zęby. Za to Toby wyobraził sobie Martina z opiekunką do dzieci.
Kobieta rozsiadła się na taborecie.
 - Dave, wiem, że mnie nie pamiętasz - zaczęła łagodnie - ale możemy zacząć wszystko od nowa. Normalnie.
 Oczywiście nie miał na to najmniejszej ochoty, ale postanowił udawać, że pasuje mu taki układ. W głowie już zaczął snuć wizje ucieczki od tej baby. Przytaknął jej, po czym dla zdobycia jej zaufania, lub uśpienia jej czujności, zapytał:
 - Mój bliźniak Martin. Jaki on jest?
Kiedy kobieta zaczęła się wypowiadać na temat, jaki to Martin jest i nie jest, Vin posłał do szatyna znaczące spojrzenie. Toby zrozumiał co kombinuje i osunął się w cień, siadając przy łóżku Charliego. Gdy kobieta była pochłonięta opowiadaniem historii, Vincent zatracił się w własnych myślach, bezmyślnie przytakując i zastanawiając się, jak mógłby uśpić jej czujność. Chłopak zdawszy sobie sprawę, że niechciany gość umilkł, rzucił kolejnym pytaniem:
 - A jaki był mój ojciec?
Z pierwszych kilku zdań zrozumiał, że jego ojciec był alkoholikiem, o czym wiedział z opowieści swojego nowego opiekuna. Dowiedział się również, że mimo tego był bardzo szanowanym człowiekiem wśród współpracowników (był kelnerem), a nawet był pupilkiem szefowej. Nikt z nich, ani nawet rodzina czy sąsiedzi nie mieli pojęcia o jego dwulicowości - z jednej strony szanowany pracownik uwielbiany przez wszystkich wokół, a w domu przemieniał się w tyrana nadużywającego alkoholu.
 - Mam nadzieję, że nigdy nie staniecie się takimi jak on - westchnęła i zakończyła swoją wypowiedź.
 - Dwulicowość to coś, czego najmniej można się po mnie spodziewać - uśmiechnął się, choć wiedział, że to kłamstwo, bo od samego początku ją oszukiwał.
 - Jak właściwie się nazywasz? - nagle zmienił temat i spojrzał wyczekująco na kobietę.
 - Sara. Sara Rooker.
 - Co za durne nazwisko.
 - Formalnie to też twoje nazwisko - zmarszczyła groźnie brwi. To był wzrok typu: nie pyskuj.
 Minęły ponad dwie godziny, nim któraś z pielęgniarek wygoniła Sarę i Toby'ego, pod pretekstem, że sieją zamieszanie. Przez ten czas Charlie nie ocknął się ani na chwilę, co przygnębiało mężczyznę. Jeżeli Mark ich tutaj znajdzie, będą potrzebowali go przytomnego.

Dwa dni później.
Kiedy Vincent dostał wypis ze szpitala i kilkanaście tysięcy rachunku z racji tego, że nie był ubezpieczony, Charlie nadal kisił się w szpitalnym łóżku na obserwacji. Dopóki stąd nie wyjdzie są uziemieni, a jeśli są uziemieni, to niespecjalnie mogą się przemieszczać. Z tego powodu Toby i Vincent nie mieli możliwości przedostania się na drugi koniec miasta, aby wstąpić do taniego tam motelu. Postanowili więc wkraść się w łaski Rooker. Mieszkali blisko szpitala, czyli Vin-Dave mógł mieć na oku rudzielca, a Toby... jakoś sobie poradzi.
 - Tak się cieszę, że się na to zdecydowałeś - powiedziała jego kobieta witając go u progu jej mieszkania.
Nastolatek niepewnie wkroczył do środka i zamknął za sobą drzwi. Mieszkanie w sam raz na dwie osoby, choć korytarz był do bólu wąski.
 - Dziękuję za przyjęcie mnie - powiedział cicho Dave.
 - Żaden problem - uśmiechnęła się, a następnie zmrużyła oczy - Tak właściwie gdzie są twoje rzeczy?
Żadnej walizki. Żadnej torby. Tylko wydarty plecak, w którym niewiele mogło się zmieścić.
 - Zgubiłem gdzieś po drodze - zaśmiał się nerwowo, a Sara westchnęła.
 - Najwyżej Martin ci coś pożyczy. - po tych słowach zaprowadziła go wzdłuż korytarza, do pokoju brata - Proszę, czuj się jak u siebie. Na początek może wybierz sobie coś z jego szafki, a te ubrania wyrzuć do pralki. - po czym wyszła.
 Dave rozejrzał się po pokoju, który niespecjalnie różnił się od innych młodzieżowych pokoi. Ściany były oblepione plakatami, półki uginały się od książek, przepocone ubrania leżały rozwalone na krześle w kącie, a na biurku przed laptopem stało kilka brudnych od kawy kubków i puste puszki energetyków. W pomieszczeniu było bardzo duszno, więc chłopak podszedł do okna i otworzył je na oścież. W całym tym nieładzie brakowało tylko gospodarza pokoju. Chłopak kierując się instrukcjami kobiety, otworzył niepewnie szafę, aby wybrać sobie jakieś ubrania. Nienawidził myszkować i złapał pierwsze lepsze granatowe, szerokie jeansy i białą  koszulkę, na którą nałożył grubą, fioletową, rozpinaną bluzę z kapturem. Pasowało na nim idealnie.
 - Cześć - przywitał się Martin wparowując do pokoju.
Vincent speszony zamknął szafę i również się przywitał. Jego bliźniak wyglądał co najmniej jakby przebiegł maraton. Rozczochrane włosy niechlujnie zebrane w kitkę opadały mu na czerwoną twarz mokrą od potu. Usiadł na niepościelonym łóżku by złapać nieco oddechu, a Vincent stał skołowany nie wiedząc co ma robić.
 - Czuj się jak u siebie - wysapał - Vincent, ta?
 - Ta. - usiadł na krześle przy biurku - Pożyczyłem twoje ubrania.
 - Zauważyłem.
Na kilka minut nastąpiła niezręczna cisza przepełniona niezręcznością. Nie mieli pojęcia o czym mieli by ze sobą rozmawiać i jak w ogóle zacząć."Opowiedz mi coś o sobie" dla obydwu brzmiało zbyt ogólnie i banalnie, ale nie potrafili go sprecyzować. Tkwili tak do momentu, aż mama nie ogłosiła, że za kwadrans na stole będzie gotowy pieczony indyk i tuczone ziemniaki.
 - Ohyda - skomentował Martin, gdy kobieta sobie już poszła. - Dzisiaj znowu ucieknę. - pomyślał na głos.
 - Uciekniesz?
 - Do Marty - pośpieszył z tłumaczeniem - Nasza sąsiadka. Zawsze pozwala mi u siebie zostać i zjeść.
 - Indyk nie brzmi tak źle.
 - W wykonaniu mo... naszej mamy, nie, po prostu nie.
Vincent zaśmiał się cicho.
 - Ucieknijmy razem. - zaproponował nagle Martin i spoważniał. - Pokażę ci okolice.
 Vincent szybko w swojej głowie zrobił analizę za i przeciw. Nie wypadało podpaść mu matce już pierwszego dnia, ale zdecydowanie bardziej zależało na przychylności brata. Więc przystał na jego propozycję.
 - Pokażesz mi swoją szkołę? - zapytał niepewnie, obserwując jak otwiera okno - I dlaczego po prostu nie wyjdziemy?
 - Ano pokażę. - odparł - Bo nas usłyszy. Nie pękaj, przecież to pierwsze piętro. Robiłem to wiele razy.
 Chłopak znów przytaknął i podążył za swoim bliźniakiem. Kolejno przykucnęli na parapecie i puścili się w dół, następnie zgrabnie wylądowali na śmietniku, po którym sturlali się na worki pełne plastików, robiąc zbyt wiele hałasu niżby chcieli. Wprawiony Martin szybko dźwignął Dave z chodnika i pociągnął za sobą, biegnąc wzdłuż swojego bloku aż zniknęli za rogiem, przy okazji umykając przed zaciekawionymi spojrzeniami przechodniów. Chichocząc cicho z udanej akcji, Martin zaprowadził ich do jego szkoły. Była otwarta z racji tego, że mimo późnej pory niektórzy uczniowie mieli dodatkowe zajęcia. Wkroczyli do budynku jak gdyby nigdy nic i przeszli się po opustoszałych korytarzach. Vincent z obojętnością stwierdził, że ta mało różni się od wielu innych, w których się uczył. Wszystkie miały niemal identyczny wystrój - na ścianach porozwieszane były dyplomy, rysunki i prezentacje uczniów oraz zdjęcia byłych uczniów, którzy zakończyli w tej szkole edukację, zdjęcia nauczycieli, regulaminy, ogłoszenia i półki na puchary czy medale - standard jak w każdej innej. Martin wiedział dokładnie w której sali teraz odbywały się zajęcia, a które pozostały puste, toteż korzystając z tego wkradł się do pokoju nauczycielskiego i zwędził klucze od klasy biologii, gdzie się udali, ponieważ to pomieszczenie praktycznie należało do jego grypy i wychowawcy uczący tego właśnie przedmiotu. A także chemii.
 - I co sądzisz? - zapytał Martin.
 - Eh... nic specjalnego. - odpowiedział i rozejrzał się. Tablica z pierwiastkami kurząca się pod ścianą, ludzki szkielet podpierający ścianę i standardowo masa roślinek na parapecie nie były nowością.
 - A do jakiej szkoły ty chodziłeś? - parsknął podirytowany i przeszył go wzrokiem.
 - Do wielu. - uśmiechnął się zadziornie - Zmieniałem praktycznie co kilka miesięcy.
Martin gwizdnął z uznaniem i przechylił głowę.
 - Słyszałem, że dużo podróżujesz, ale żeby zmieniac szkoły jak rękawiczki? - w jego oku coś błysnęło. Teraz patrzył na brata z pewnym podziwem, bo sam zawsze marzył, aby się gdzieś wyrwac. Daleko stąd, daleko od wszystkich znajomych i rodziny, gdzie mógłby byc wolny. A Vincent zazdrościł mu. Za to, że ma zagrzane miejsce na świecie. Oboje pragnęli zamienic się miejscami. A może to czego chcieli było w ich zasięgu? Wystarczyło się podmienić, prawda? Pokombinować troszkę z włosami.
 Bracia rozmawiali o tym, co by było, gdyby się podmienili, a czas mijał im bardzo szybko. W pewnym momencie Vincent wyszedł z klasy w poszukiwaniu WC za potrzebą, ale wracając po kilku minutach, Martina nigdzie nie było.
 Ani w klasach. Ani na korytarzu. Ani w toaletach, czy w pokoju nauczycielskim. W biologicznej było tylko otwarte okno, ale przecież nie mógł skoczyć z czwartego piętra.
 Vincent przeraził się i wybiegł ze szkoły jak oszołom, ignorując zaczepki innych uczniów. Teraz musiał szybko zobaczyć się z Toby'm.





cdn

czwartek, 7 grudnia 2017

Perypetie II



  Vincent zmierzył wszystkich wzrokiem, oceniając ich reakcję. Niski mężczyzna patrzył na Toby'ego ze spokojem, podczas gdy on sam doznał jakiegoś paraliżu. Rudzielec zerkał na każdego z zaciekawieniem. Tak samo jak on nie wiedział co się dzieje. Cóż, przynajmniej nie tkwił w tym samotnie.
 - Cóż cię do nas sprowadziło? - Mark zaśmiał się kpiąco i wystąpił na przód - Och, czyżby to był TEN dzieciak? - utkwił spojrzenie w Vincencie.
 - To ten dzieciak - Toby schował chłopaka za swoimi plecami, gotów go bronić - Nie waż się go tknąć.
 Mark znów roześmiał się szyderczo i wskazał na rudzielca.
 - Czyżbyś zapomniał o nim?
Toby spojrzał na rudowłosego krytycznie, nie rozpoznając w nim nikogo znajomego. Był może kilka lat starszy od Vincenta. Milczał.
 - Hmm, niefajne. Obiecałeś mu się nim opiekować i co? Ja się nim zajmowałem. Naprawdę nie umiesz dotrzymać słowa, nawet zmarłemu.
 - Ale przecież wziąłem pod swoje skrzydła Vina - pomyślał Toby - Taka byłaby wola Jeff'a.
 - O czym ty mówisz?! - wrzasnął zdenerwowany szatyn. Kończyła mu się cierpliwość.
 - O Milanie, ty szujo! Miałeś chronić jego brata!
Toby'emu rozszerzyły się źrenice. Po tylu latach wciąż pamiętał o Milanie, a w głowie zachował obraz, gdy umierał. Poprosił o opiekę nad jego malutkim braciszkiem. Charlie. Kochał go na tyle mocno, że wskoczyłby za nim do ognia. W końcu zadawał się z demonem, aby zapewnić mu bezpieczeństwo! Co prawda, demon tylko go oszukał i wykorzystał, Charlie był bezpieczny, a chłopak skonał na darmo ze świadomością, że dzięki temu zrobi komuś ogromną przysługę. Tak też było, bo Colin został zgładzony, ale nie chodziło mu o niego, tylko o brata, wiadomo. A Toby przysiągł, że go obroni. Zawsze i wszędzie. Nie dotrzymał obietnicy.
 - Jezu - pomyślał - Co się tutaj wyprawiało przez te jedenaście lat?
 - Gdzie pozostali? - zapytał na głos - Właściciele tej chaty? Gdzie Mike, Natan? Gdzie Slender? Twój pan? Co się tutaj stało?
 Mark zagryzł wargę wyraźnie podirytowany. Westchnął i przesunął się ostrożnie do tyłu, wyciągając dyskretne dłoń w stronę rudzielca. Zrozumiał od razu. Ale zaczekał. Jeszcze nie teraz.
 - Właściciele tego domu mają się dobrze - odparł - Co do Slenderverse, wykurzyliśmy ich stąd, no i wiesz... połowa zabita - uśmiechnął się - Ale wiem też, że Zak postanowił zdradzić Zalgo i należy do nas.
 - To jest niemożliwe. Zak to przecież jego syn i nie mógłby...
Podczas ich rozmowy, Charlie bardzo powoli wyjął ze swojej kieszeni nóż i dyskretnie przyłożył rękojeść w dłoń okularnika. Mężczyzna ścisnął go ostrożnie.
 - Chyba zapomniałeś, że to również demon. Zdradziectwo leży w naszej naturze.
 - WASZEJ?
Ale Mark nie odpowiedział już na to. Poprawił okulary i ruszył na Toby'ego kierując w jego stronę nóż, celując w szyję. Oczyma wyobraźni już widział tryskającą krew z jego tętnicy.
Nim Toby zareagował, Vincent popchnął go w bok i przyjął atak na siebie. Ponieważ był niższy od niego i stał dalej, nóż zranił go w szczękę. Nawet nie jęknął. Bywało gorzej. Mark warknął wściekle i wycelował w jego klatkę - lecz chłopak miał wystarczająco czasu, by pochwycić jego nadgarstki. Mężczyzna na sekundę zastygł w bezruchu, po której niespodziewanie upuścił ostrze i skoczył na chłopaka, zatapiając zęby w jego lewym barku. Tym razem Vincent ryknął przeraźliwie z bólu i zatoczył się na ścianę. Miał wrażenie, że zęby przeciwnika wydłużają się, przemieniają w setki ostrych igieł, które mają zamiar odgryźć mu rękę z kością. Przez ogromną boleść przestał zastanawiać się nad tym co czyni i z całej siły uderzał zdrową ręką w jego plecy, by zadać mu jakieś obrażenia. Na Mark'u nie robiło to wrażania, ale zareagował i odczepił od jego barku, by ponownie wgryźć się w inną część ciała. Nim to uczynił, Toby staranował go swoim ciałem, przenosząc ich do innego pomieszczenia. Chłopak zajęczał żałośnie i przez łzy spojrzał na Charliego, który spokojnie podniósł z podłogi nóż.
 - Nigdy nie zabiłem człowieka - oznajmił - Jak postąpiłby Milan? - pomyślał na głos.
 Rudowłosy spojrzał na wijącego się z bólu chłopaka, rozważając co ma z nim zrobić. Z pomieszczenia obok dobiegały ich odgłosy epickiej walki ich opiekunów. Vin wyprostował się, zacisnął zęby i prawą dłonią złapał swój sztylet. Korzystając jeszcze z tego, że Charlie jest kompletnie zagubiony, podarł rękaw swojej bluzy, która i tak została poszarpana przez ugryzienia i mocno owinął go sobie wokół barku, tamując krwawienie. Przyjął pozycję bojową, gotowy walczyć do upadłego.
 No dalej, gnido, spróbuj mnie zranić.
Wykonał gwałtowny ruch, dając krok do przodu, by sprowokować rudzielca, aby zaatakował pierwszy. Tak też się stało. Charlie w panice zamachnął się ostrzem, nie celując w nic konkretnego. Co za kretyn, pomyślał. Odsłonił swoją klatkę piersiową. Źle wyszkolony. Dla Vincenta walki nie stanowiły najmniejszego problemu, a mimo swojego niezbyt masywnego ciała, mógł powalić dorosłych. W końcu był trenowany, by zabijać. Zabójca doskonały, taka była wola Jeff'a.
Mimo odsłonięcia słabego punktu, Vin nie wykorzystał okazji, by zadać chłopakowi śmiertelne cięcie w serce. Domyślał się, że Charlie dla Toby'ego musiał coś znaczyć. Nie wiedział jeszcze co, więc postanawiał go nie zabijać. Zatem zadał mu płytkie cięcie między żebra, po czym sprzedał mu kopnięcie w to same miejsce, wywalając tym samym na szafki. Nóż uderzył z brzdękiem na kafelki, a Vin kopnął go na drugi koniec pomieszczenia. Szarpnięciem podniósł rudzielca na nogi i przystawił mu nóż go gardła, trzymając mocno przy sobie. Bez wahania ruszył z zakładnikiem na korytarz, ukazując się Mark'owi i Toby'emu. W samą porę.
 - Zostaw go - warknął Vin - Inaczej poderżnę mu gardło. - zagroził.
 Mark odwrócił wzrok od Ticci'ego, którego unosił nad ziemią, okaleczonego i ociekającego krwią. Ale wciąż żywego. Rany nie były groźne. Bardziej groziło mu uduszenie. Zaś Mark był niemal nietknięty. Jego skóra nabrała bladego odcienia, a włosy też jakby posiwiały i się wydłużyły. Na przedramionach można było dostrzec wystające żyły, a jego oczy zmieniły barwę na mleczny. Wydawał się też nieco wyższy. W przeciwnym razie nie mógł by unieść Toby'ego.
 - Puść go - Vincentowi zadrżał głos, kiedy zobaczył okularnika w demonicznej formie - Bo go zabiję.
 Mark przechylił głowę niezadowolony, ale puścił mężczyznę, który upadł z hukiem na podłogę. Natychmiast łapczywie nabrał powietrza i złapał się za szyję. Wygląda na to, że się z tego wyliże.
Mark przybrał łagodniejszy wyraz twarzy i zaczął się kurczyć. Z sekundy na sekundy stawał się coraz bardziej normalny - skóra, oczy i kurczące się włosy nabierały naturalnego koloru. Na ponów stał się tym samym niskim okularnikiem, jakiego poznali.
Toby nie szukając dalszego konfliktu z jednym z Skrollverse, wstał i utykając podszedł do chłopaków. Dwójka, trzymając w niewoli Charliego, powoli się wycofywała, nie spuszczając z niego wzroku, lecz tamten obserwował ich w spokoju. Jednak miał w sobie coś z człowieczeństwa i nie chciał źle dla kolegi. Albo po prostu był potrzebny żywy dla Skroll'a, przed którym odczuwał respekt.
 Gdy trójka opuściła dom, biegiem rzucili się do ucieczki. Był to właściwie marsz, bo Vincent z każdym szarpnięciem czuł ból przedramienia, a Toby taszczył za sobą rudzielca, bojąc się, że zamierza mu uciec. Po jakimś czasie zatrzymali się przy jakimś drzewie, aby opracować plan dalszego działania.
 - Co z nim zrobimy? - zapytał szatyn i mocniej ścisnął niewolnika za kark. Charlie skulił się i milczał.
 - Ja mam wiedzieć? - Vin uniósł brew i syknął zdenerwowany łapiąc się za ranę - Boli mnie ręka.
 - Dwa kilometry stąd jest szpital - oznajmił - Smiley powinien tam jeszcze urzędować.
 - Cholera, Toby. Zabierz mnie do normalnego szpitala, a nie do kolejnego twojego znajomego, który zreperuje mnie zardzewiałymi narzędziami. Ci by też się przydała dobra opieka.
 Toby przewrócił oczami i ruszył w kierunku miasta. Nie uśmiechała mu się wizja chodzenia poszarpanym w miejscach publicznych, ale w końcu była noc - nie mogło być aż tak wielu ludzi.
 - Co robisz w Skrollverse? - zaczął pytać Charlie'go mężczyzna - Pamiętasz mnie i co się stało kilka lat temu?
 - Nie jestem jednym z nich - odparł drżąc - Ale mam korzyści z zadawania się z Mark'iem.
Jakie korzyści? Sypiacie razem? chciał powiedzieć czarnowłosy, ale zacisnął zęby.
 - A czy pamiętasz incydent z twoim bratem sprzed kilku lat?
 - Oczywiście!
 - Czy Slender wtedy nie zrobił ci prania mózgu? Skąd o tym wiesz? Tamtych przy tym nie było.
 - Mark potrafi grzebać w ludzkim umyśle, jeżeli tylko mu się na to pozwoli - parsknął - Serio? Tamta wymówka o wypadku samochodowym była tandetna.
Toby przemilczał jego uwagę.
 - O jakich korzyściach miałeś na myśli?
 - To... - zawahał się - Nie interesuj się.
 - Co z nimi zamierzasz? - westchnął przeciągle.
 - Nie twój interes.
Toby zagryzł wargę zły, ale dalej próbował coś z niego wyciągnąć:
 - Jak ich poznałeś?
 - Sami mnie znaleźli jako dziesięciolatka.
O boże. Nie dość że go molestuje czy tam gwałci, to jeszcze pedofil. 
 - Skrollversi? I tak po prostu współpracujecie? Przymknęli oko na twoje niedoświadczenie?
 Tsa, Mark z pewnością go już doświadczył.
 - Nie do końca. Skroll chciał mnie pożreć, ale Mark zapewnił mu, że się mną zajmie. Wyszkoli.
 - Jaki on mógł mieć w tym interes?
 - Szantaż.
 - Co?
 - Byli pewni, że wrócisz. I że to ty miałeś opiekować się mną.
Toby odetchnął głęboko, układając sobie wszystko w głowie. Wszystko już mu się rozjaśniło. A on zrujnował życie niewinnemu chłopakowi. Gdyby tylko umiał go ochronić...
 - Skoro spędziłeś z nimi trochę więcej czasu - zaczął znowu - To czy wiesz dlaczego akurat ten Mark był tak pożądany we wszystkich verse? W końcu to przez niego wszystko się rozpętało.
 - Jest pół-demonem, jakbyś nie zdążył zaobserwować. I potrafi przybrać ludzki wygląd, przez co wygląda niewinnie. No i to syn Zalgo. Zalgo i Slender się kolegowali, co nie? Oboje mogli mieć z tego korzyści, jednak jeden chciał dorównać drugiemu.
Ticci zamrugał oczami. Miasto już niedaleko.
 - A co się stało z moimi ludźmi? - nie żyją?
 - A bo ja wiem?
Na tym ich rozmowa się skończyła. Toby przywołał wspomnienia z tamtego zdarzenia - konfliktu z Colin'em. Zastanawiał się, czy jego pogrzebane ciało uległo rozkładowi i czy to samo stało się z jego głową, którą miał wywieźć i zakopać z dala od cywilizacji. Przez zamyślenie nieco zwolnił uścisk na szyi Charliego, a ten od razu się wyrwał i dołączył do Vincenta. Wymienili spojrzenia.
 - Jak się znalazłeś z Toby'm? - zapytał obojętnie rudowłosy.
 - Opiekuje się mną od śmierci Jeff'a - odpowiedział - A Jeff opiekował się mną po śmierci mojego ojca, rzekomo alkoholika.
 - Serio? Gdzie wyście byli przez taki szmat czasu?
 - Podróżowaliśmy - odparł, a w oczy drugiego chłopaka zalśniły się z podziwu. Uwielbiał podróżować, ale miał zakaz oddalania się od Mark'a, któremu bał się sprzeciwić. Westchnął cicho i złapał się za żebra. Dalszą drogę przebyli w ciszy.
Nareszcie po kwadransie marszu, dotarli do szpitala. W samą porę, bo Vincent zaczynał jęczeć z nieustającego bólu. Gdy oboje - Vincent i Charlie - zostali przyjęci na oddział, Toby'emu (podał się za prawnego opiekuna) wręczono odpowiednie papiery do wypełnienia (zeznał, że nie potrzebuje pomocy mimo licznych siniaków). Po wypełnieniu ich pierwszymi lepszymi fałszywymi informacjami, które wpadły mu do głowy, usiadł na pustym krześle w zapełnionej poczekalni. Znużony obserwował drzwi od sali, wypatrując, kiedy wyjdzie jakiś lekarz i będzie mógł tam wejść. Jednak to długo nie nastąpiło, a mężczyzna po wrażeniach z dzisiejszego dnia zapadł w głęboki sen.
 Obudził go głuchy huk spodowany przez młodą pielęgniarkę, która upuściła twardą teczkę na dokumenty. Kobieta szybko zebrała ją z ziemi i ruszyła przed siebie, znikając za ścianą. Toby otworzył zmęczone oczy i odczekał, aż te przyzwyczają się do jasnego światła, następnie rozejrzał się po pomieszczeniu. W kącie na krześle dostrzegł Vincenta. Przynajmniej tak mu się wydawało, bo wyglądał nieco dziwnie. Ignorując fakt, że coś mu w nim nie pasuje, wstał i chwiejnie, niczym pijak po sześciu jabolach, ruszył do nastolatka. Chłopak zdawszy sobie sprawę, że ten idzie w jego stronę, skrzywił się i odwrócił głowę do ściany.
 - Nic ci nie jest? - ziewnął Ticci i rzucił okiem na jego ramię, na którym zaciągnięty był rękaw grubej bluzy.
 - Proszę? - zapytał brunet marszcząc brwi.
 - Charlie. Właśnie, co z nim?
 - Kim pan jest?
 - Vincent, nie wydurniaj się... - warknął wściekle. Był zbyt zmęczony, aby grać w durne gierki.
 - Ale ja się tak nie nazywam - chłopak wstał zdenerwowany całą tą sytuacją, a Toby roztworzył oczy ze zdziwienia. Przyjrzał się jego twarzy i sylwetce i po prostu to nie mógł być ktoś po prostu przypominający Vincenta. Vin miał charakterystyczną bliznę nad brwią i pusty wzrok, gdy się wyłączał. To musi być on. Jednak z twarzy nastolatka wyczytał, że mówi też prawdę. Więc jak?
 - Toby... - ktoś złapał go za ramię od tyłu. Szatyn odwrócił się i ujrzał kolejnego Vincenta.
 - Vin? - zapytał i zmrużył oczy.
 - Wszystko okay? - zapytał zmartwiony.
 - Ty...
Nie dokończył, bo stracił z nim kontakt wzrokowy, gdyż zza jego pleców wyłonił się pierwszy Vincent. Obaj chłopcy mierzyli się wzrokiem.
 - Ty wyglądasz jak ja - powiedzieli równocześnie.
Dosyć długo milczeli.
 - Przez przypadek wziąłem cię za niego - zwrócił się Toby do obcego, wskazując na Vina - Przepraszam.
 - Nie szkodzi - westchnął - Nie sądziłem nigdy, że gdzieś znajduje się mój klon. - wyciągnął rękę na powitanie - Martin.
 - Vincent - uścisnął ją i lekko się uśmiechnął.
 Dosłownie klon.
Blizna nad brwią. Lekki zarost na bródce. Obgryzione i niezadbane paznokcie. Błękitne oczy.
Jednak jedno się nie zgadzało. Mianowicie ich włosy. Włosy Martina były upięte w kucyk, a niektóre kosmyki, zbyt krótkie by złapać się w sidła gumki, opadały mu bezczelnie na twarz. Zaś włosy Vincenta były krótko ścięte, wyglądające jak burza (nigdy nie miały styczności z fryzjerem).
 Serio? Nie zauważył, że Martin ma TROSZECZKĘ inną fryzurę?
Chłopcy wpatrywali się w siebie, starając się dostrzec każdy, nawet najmniejszy szczegół z ich wyglądu, choć byli niemal lustrzanym odbiciem. Nie trwało to długo, gdyż niska, pulchna kobieta o podobnych rysach twarzy uścisnęła Martina za nadgarstek i brutalnie przyciągnęła go do siebie.
 - Gdzie ty się znowu szlajasz? - ryknęła z wściekłością, a w Vincencie obudziło się coś w rodzaju współczucia. Domyślił się, że kobieta to jego matka biorąc pod uwagę fizyczne podobieństwo. Wyglądała na nieufną i nadopiekuńczą rodzicielkę, która stara się kontrolować dosłownie każdy ruch swojego dziecka.
 - Przestań - wyjąkał cicho Martin i zaczerwienił się. Wyraźnie czuł respekt. Vincent postanowił mu nieco pomóc.
 - Ja go zagadałem - zaczął go usprawiedliwiać, ale zamilkł, gdy kobieta posłała mu groźne spojrzenie. Szybko jednak jej twarz zmieniła wyraz na pełen zdziwienia, widząc osobę Vincenta. Roztworzyła usta z niedowierzaniem i puściła Martina.
 - Ty żyjesz?
Nastolatek zmarszczył brwi. Widział tą kobietę pierwszy raz w życiu i dlaczego miałby nie żyć?
 - A nie powinienem?
Jej oczy zabłysnęły.
 - Dave, to naprawdę ty.
 - Dave?! - wtrącił się niespodziewanie Toby, lecz każdy go zignorował.
 - Nie mam pojęcia kim pani jest i nie nazywam się Dave.
 - Oczywiście, że się tak nazywasz - kobieta zbliżyła się o krok - Matka zawsze rozpozna swoje dzieci.
Vincent - Dave - spojrzał pytająco na Toby'ego, a on zaś spojrzał w górę, jakby chciał zapytać o to Jeff'a z zaświatów.
 - Paręnaście lat temu zamordowano mi męża i uprowadzono mojego syna - zacisnęła szczęki - Jestem prawie pewna, że to TY wtedy zostałeś porwany, a jednak teraz stoisz tu przede mną. To cud. Boży cud! - splotła palce swoich dłoni, jakby zaraz miała zacząć się modlić - Poznałeś już swojego brata, Martina.
 - Co do cholery... - Toby złapał się za głowę i ujął kosmyki swoich włosów w garść, jakby chciał je wyrwać. Ledwo nadążał za nieznajomą. No i zawsze był w przekonaniu, że w noc, gdy Jeff zabił tamtego alkoholika i przygarnął Vincenta, w tamtym domu był tylko jeden chłopiec. Gdzie wtedy był Martin? Tak mocno spał?
 W sumie to trójka była do siebie podobna. Szczególnie bracia.
 - A ja domagam się testów - wypalił mężczyzna - Nie możesz jeszcze mówić, że to rzeczywiście twój syn.
 - A pan kim jest? - warknęła kobieta mierząc go wzrokiem.
Lekarzom podał się za prawnego opiekuna i brata Vincenta, ale nieznajomej podał się za jego najlepszego przyjaciela.
 - Testy nie będą potrzebne - wysyczała - Czuję, że to mój syn.
 - I co niby zamierzasz z tym zrobić? - prychnął i zasłonił Vincenta własnym ciałem, jakby lada chwila na korytarzu miało dojść do bójki.
 - Chciałabym wiedzieć, co działo się z nim przez te lata i na kogo wyrósł. - wyprostowała się i napięła mięśnie karku.
 - Co ty tutaj robisz? - wtrąciła pielęgniarka kierując słowa do Vincenta - Miałeś wyjść tylko na pięć minut do toalety, natychmiast wracaj na salę.
 Pielęgniarka odprowadziła chłopca, a Toby i nieznajoma nadal prowadzili zażartą dyskusję na jego temat. W międzyczasie Martin, korzystając z rozkojarzenia matki, wymknął się niepostrzeżenie na zewnątrz.
 - Rozumiem, chcesz go poznać, ale nawet nie mamy pewności czy to na pewno twój syn - argumentował Toby - Poza tym Vincent nigdy się przed tobą nie otworzy. Spędziłem z nim zbyt wiele czasu.
 - Dave - syknęła złośliwie - Ile razy mam to tłumaczyć? To moje dziecko! Sam widziałeś, że Dave i Martin są bliźniakami. I co jest w tym złego, że chcę nadrobić z nim te wszystkie lata? Poza tym wyglądasz i zachowujesz się, jakbyś chciał go odizolować od społeczeństwa! Parszywy wyrzutek!
 Szatyna zalała fala wściekłości. Nie po poświęcał każdą chwilę z życia chłopakowi, żeby teraz obca baba wmawiała mu, że próbuje zrobić z niego dzikusa. Owszem, "szkolił" go, ale to inne rzeczy.
 - Skoro tak - ciągnęła dalej - to dobrze, zrobię te testy. Ale jeżeli okaże się, że jestem jego rodzicielką, odbiorę ci go i dopilnuję, żebyś miał sądowy zakaz zbliżania się do niego. - odetchnęła, a po chwili cicho rzuciła - Ćpun.
 Toby zaśmiał się pod nosem na te groźby. W końcu ich dwójka nie widziała wsiąść do pierwszego lepszego samoloty i wynieść się stąd w diabły. Niejednokrotnie podróżowali "na oślep", choć sąd wydawał się być upierdliwy w takiej ucieczce. Chyba, że zdążą.
 - Martin? - kobieta rozejrzała się dookoła za swoim synem, po którym nie było ani śladu.
 - I jak ty chcesz zaopiekować się obcym nastolatkiem, skoro nie potrafisz przypilnować bliższego ci dzieciaka? - wyśmiał ją.
 - Zamknij się. Może poszedł po wodę i zaraz wróci.
I rzeczywiście wrócił. Po godzinie, kiedy Toby zdążył już zasnąć na ponów w plastikowym siedzeniu, a kobieta zaczynała dosłownie odchodzić od zmysłów.
 - Gdzie ty się szlajasz?! - warknęła.
 - Co się stało z Vincentem? - zapytał spokojnie.
 - On nazywa się Dave - odparła tracąc cierpliwość - Niedługo uda nam się go poznać - uśmiechnęła się. - I być może zatrzymać przy sobie. - szepnęła tak, aby nikt jej nie usłyszał.
 Martin westchnął z rezygnacją. Właściwie to nic nie robił sobie z faktu, że tuż za ścianą leży jego zaginiony brat bliźniak, bo od dawna wiedział, że kiedyśtam, gdzieśtam jego rodzeństwo zostało uprowadzone za niemowlaka, a wiadomość, że żyje, nie była dla niego zaskoczeniem. Bardziej martwił się o swoją matkę, która zaczynała robić się przewrażliwiona na punkcie Vincenta - Dave, a wizja, że będzie zmuszany, aby go wielbić na siłę - szczególnie, gdy do nie polubi - nie widziała mu się.
 Chłopak usiadł po turecku na przeciwko Toby'ego i dokładnie go oglądał, zastanawiając się, przez co razem mogli przejść w czasie piętnastu lat. Ale na pewno przeżyli razem rzeczy, o których on mógł tylko śnić.
 A myśl, że życie jego brata było fascynujące i pełne przygód, podczas gdy on tkwił z nadopiekuńczą, przewrażliwioną matką przygnębiała go.


cdn...

poniedziałek, 20 listopada 2017

Perypetie I



11 lat później


 Blask księżyca słabo oświetlał otoczenie wokół. Nastolatek kierował snop światła wszędzie dookoła, jakby zza jakiegoś krzaka miał wyskoczyć najpotworniejszy stwór. Bał się tego, co zaraz ujrzy. Bał się spotkania z osobą, którą pamięta jak przez mgłę, a być może zmienił bieg jego życia - na lepsze. Mężczyzna za nim położył mu dłoń na ramieniu.
 - Nie masz się czego obawiać - uspakajał go - To miejsce już dawno pewnie zostało zapomniane przez innych.
 Mówiąc to sam nie wierzył w swoje słowa, a chciał, cholernie chciał, aby to była prawda. Również bał się, ale nie dawał po sobie niczego poznać. Nie chciał bardziej denerwować młodego, bo przecież miał być jego opiekunem. Przysiągł go obronić. 
 W końcu dotarli na miejsce. Vincent skierował światło latarki na nagrobek, który pomimo upływu lat nadal wyglądał całkiem nieźle. Tylko te dwa patyki udające krzyż były połamane i teraz przypominały jakąś dziwną literę K. Chłopak spojrzał na Toby'ego, jakby szukając potwierdzenia, czy na pewno dotarli na właściwe miejsce, a ten skinął mu głową na potwierdzenie. Mieli przed sobą grób Jeff'a. Do Toby'ego momentalnie wróciły wszystkie wspomnienia z ostatnich dni, kiedy jego kumpel został zabity, a Vincent mógł sobie tylko wyobrażać jak to wygląda. 
 - Czy chcesz... - mężczyzna zaczął niepewnie - porozmawiać z nim? Czy coś w tym stylu.
Brunet rzucił mu krótkie spojrzenie, po czym znowu pokierował wzrok na nagrobek.
 - Może gdybym nie był ateistą - przewrócił oczami - Chciałem po prostu poznać miejsce, w którym mnie trzymano.
 Wysłowił się o sobie jak o przedmiocie, kiedy był mały. Oczywiście Toby niejednokrotnie powtarzał mu, że były o niego same kłótnie. W rzeczywistości Vincent miał cichą nadzieję, że gdzieś tutaj spotka słynną Jane, o której się nasłuchał nie zbyt przyjemnych rzeczy. Clockwork, o której kiedy Toby opowiadał, to wydawał się myślami gdzieś daleko. Soul Takera, który właściwie niby znalazł się w ich szeregach przypadkowo dzięki łasce Slendera. Mark'a, o który trwał zażarty spór. A może nawet uda mu się stanąć twarzą w twarz ze Skroll'em. O ile nie wynieśli się stąd w diabły. 
 Toby przystąpił z nogi na nogę. Nadal mniej więcej wiedział gdzie się kierować, by zaprowadzić piętnastolatka do dawnego domu, ale miał spore obawy, czy na pewno chce tam iść. Istniała bardzo mała szansa na to, że ktoś ze znajomych wciąż tam jest. Nawet jeśli, to bałby się spojrzeć komukolwiek prosto w twarz po ponad dekadzie.
 - Myślisz, że Kyle bezpiecznie dotarł na miejsce? - nieoczekiwanie chłopak zmienił temat.
 No tak, Rosja, pomyślał Toby.
 - O ile bezpiecznie tam dotarł, nie wróci stamtąd normalny - ziewnął.
 - A ja wróciłem. - zaprotestował Vincent.
Odkąd pamiętał, ich czwórka nigdy nie mogła zagrzać miejsca. Ostatecznie każdy zaczął podróżować po całym świecie w swoją stronę, wcześniej ustalając datę i miasto, w którym spotkają się ponownie po paru miesiącach. Zazwyczaj było to stare, dobre Phoenix. Oczywiście Toby rzadko puszczał Vincenta w podróż samotnie - zwykle trzymał się blisko niego, lub oddawał go pod opiekę Luny (Kyle nie był najodpowiedzialniejszym człowiekiem). Tylko raz wysłał Vincenta do Kirow i przysiągł sobie, że nigdy więcej tego nie zrobi.  
 Jeszcze przez moment tkwili w ciszy, podczas której Vincent dokładnie zdołał się przyjrzeć nagrobkowi Jeffa i zapalił na nim tani znicz, który specjalnie trzymał w plecaku na tę okazję. Odwrócił się do szatyna.
 - Pokażesz mi dom?
 Nie był pewny, czy powierzając mu takie zadanie nie wymaga zbyt wiele, ale w końcu przylecieli tu z myślą właśnie o tym. Dla Vincenta będzie to niczym wycieczka, dla Tobyego podróż po wspomnieniach. Mężczyzna wybełkotał tylko "Jasne" i ruszył w kierunku mieszkania, z każdym krokiem zwalniając, jednak niebieskooki nie pośpieszał go. Po długich minutach w końcu dotarli.
 - Nie musisz ze mną wchodzić, jeżeli nie chcesz - chłopak wystąpił na przód, w kierunku drzwi - Pewnie trochę mi tam zleci.
 Toby kiwnął głową, po czym młody zniknął za drzwiami domu, przenosząc się do salonu. Był kompletnie inny niż odtwarzał go w pamięci, ale co on mógł wiedzieć - był dzieciakiem, kiedy ostatni raz tutaj był. Z zainteresowaniem obszedł całe pomieszczenie dookoła i muskał palcami ścian i mebli, starając się wyczuć czyjąś obecność. W końcu zawędrował po skrzypiących schodach na górę, gdzie był korytarz pełen drzwi. Zamiast sprawdzać je po kolei wszedł do jakiegoś przypadkowego. Zupełnie nic z niego nie kojarzył, ale ktokolwiek mieszkał tu dekadę temu, był to jakiś zapalony artysta z niespełnionymi ambicjami. Na ścianie był namalowany czerwony uśmiech, na podłodze walały się kartki z niedokończonymi szkicami, a wszystko było uwalone w farbach i innych obcych wydzielinach. Vincent podniósł z ziemi najbliższy notes, w którym były już bardziej dopracowane rysunki marionetek, kukiełek, lalek. Nie znalazł tam nic wartego jego uwagi, więc opuścił pomieszczenie. Jedno trzeba było przyznać - ktokolwiek podjął decyzję o opuszczeniu tego miejsca, zrobił to w wielkim pośpiechu, pozostawiając tam kompletny chaos. Kolejny pokój już bardziej przypadł mu do gustu. Zawieszone na ścianach półki prezentowały sporą biblioteczkę równo ustawionych książek, do których chłopak natychmiastowo się zbliżył i dmuchnął na nie, by zdmuchnąć kurz. Wyciągnął pierwszą z brzegu. Eragon: Najstarszy głosił tytuł. 
Cóż za świetny gust!, pomyślał i szybko przekartkował kilka stron. Jego zachwyty książką nie trwały długo, gdyż usłyszał skrzypnięcie drzwi za jego plecami. Vincent gwałtownie się odwrócił, a pierwsze co zobaczył, do uniesiona w górę deska. W ostatniej chwili zdążył uniknąć ataku i odskoczył w bok. Niewiele myśląc cisnął twardą książkę w napastnika i trafił go w szczękę. Oprawca jęknął i zachwiał się do tyłu, a brunet wykorzystał sekundy jego nieuwagi by ponownie zaatakować. Z premydetacją wymierzył mu kopniaka poniżej pasa i jeszcze raz rzucił w nim najbliższym przedmiotem pod ręką, czyli książką. Oprawca zawył i potknął się o własne nogi i runął na podłogę, a Vincent przycisnął butem jego klatkę piersiową. Nie był uzbrojony.
 - Czego chcesz?! - warknął i przyjrzał mu się. Usiłował rozpoznać w jego wyglądzie któregoś ze znajomych Toby'ego, ale żaden opis nie pasował do tego mężczyzny pod nim. Miał on jedno złote, a drugie brązowe oko, szatynowe włosy roztrzepane na wszystkie strony, szare dresy i czerwony szalik. Miał podkrążone oczy i wściekły wyraz twarzy. Ale nikt mu nie przychodził na myśl. Przez zamyślenie zapomniał na chwilę w jakiej sytuacji się znajduje i mężczyzna złapał go za kostkę, lecz w tym samym momencie ktoś, a raczej Toby kopnął leżącego w żebra.
 - Usłyszałem dziwne hałasy - powiedział i spojrzał na osobę pod nim. Rozszerzył oczy, jakby coś sobie przypomniał.
Oprawca również na chwilę zastygł w bezruchu i zmrużył oczy. Nie umknęło to uwadze nastolatkowi, który zapytał:
 - Znacie się?
 - Kreis? - odparł zdumiony Toby. Kreis nigdy nie był "jednym z nich". Znali się, kilka razy wymienili parę słów i nic poza tym. Dlatego pamięć o nim ulotniła się gdzieś, aż to tej chwili.
 - Cholera - warknął Kreis - Może każ swojemu dzieciakowi zejść ze mnie?
Vincent szybko postawił stopę na ziemi, a facet podniósł się, aby mógł patrzeć na nich z góry. 
 - Wróciłeś na stare śmieci? - powiedział niezbyt przyjaźnie - Przykro mi, każdy już odszedł w swoją stronę.
 - Spodziewałem się tego - Ticci przewrócił oczami.
 - Więc po to tutaj jesteś?
 - W celach naukowych.
 - Zdajesz sobie sprawę, że to od twojego zaginięcia wszyscy się rozpadli?
 - Wiem. Niczego nie żałuję.
 - Szkoda! Tworzyliście fajną rodzinę. Teraz Skrollverse tutaj urzęduje. Sporadycznie. Niedługo i ja będę musiał się stąd wynieść.
 - Więc dlaczego TY tutaj jesteś?
 - Chcę zabrać kilka waszych rzeczy - Kreis uśmiechnął się. - W każdym razie, radzę wam zwiewać. Nie jest tu bezpiecznie. 
 - Umiem się bronić - zaprotestował Vincent. 
 - W to nie wątpię - zaśmiał się - Ale za bardzo lekceważysz Marka. 
Vincent prychnął. Nie chciał już przysługiwać się ich rozmowie, więc wymknął się z mieszkania, po drodze zaglądając przelotnie do niektórych pokoi. Wyszedł na zewnątrz i zajrzał do swojego plecaka, który zawsze miał przy sobie i wyjął z niego sztylet, który schował do kieszeni. Czuł się teraz pewniej i na własną rękę postanowił zwiedzić kawałek lasu. Długo wędrował pogrążony w ciemnościach, aż trafił na kolejny dom. Nie był tak okazały jak jego pierwszy dom, więc uznał, że to byli ich "sąsiedzi". Mała grupka, w której był Mike - miłość jego starszej przyjaciółki. Równie dobrze mogłoby się okazać, że tam również urzędują Skrollovie - postanowił zaryzykować i zaglądnąć do środka.
 Czarnowłosy niepewnie uchylił drzwi i wszedł do całkowicie usianego ciemnością korytarza. Postanowił na razie zostawić latarkę w spokoju, by nie zwrócić uwagi potencjalnego przeciwnika, choć naprawdę wątpił w to, że ktoklwiek mógłby tutaj być. Po ciemku ruszał łapami, aż w końcu trafił na kolejne drzwi, przez które wszedł do kuchni, w której paliło się słabe światło z gołej żarówki. W powietrzu dało się wyczuć wyraźną woń zupek chińskich, na co odezwało się głośne burczenie Vina.
 - Ktoś tu mieszka - pomyślał - Nieprawdopodobne.
Chociaż w kuchni panował chaos, wyraźnie można było wyczuć czyjąś obecność sprzed kilku godzin. Chłopak nie zdążył niczego zrobić, kiedy zza progu wyłonił się szczupły rudzielec. Na widok Vincenta napiął wszystkie mięśnie i przyjął postawę bojową, na co młody wycelowal w jego stronę ostrzem.
 - Kim jesteś?! - syknął nieznajomy i zmierzył go wzrokiem.
 - Vincent - przedstawił się pokornie i powoli skierował broń do kieszeni spodni. Szybko rozpoznał, że rudzielec nie ma kdwagi zaatakować. A pomimo nieprzyjemnej sytuacji wolał zachować szacunek dla potencjalnego właściciela tego rzekomo opuszczonego domu, gdyż był zagorzałym wyznawcą satanizmu teistycznego i twardo trzymał się ich przykazań.
 - Przepraszam za wtargnięcie... - powiedział zamieszany. Uznał, że gdyby ktoś powiedział mu, że uznał jego dom za opuszczoną, czułby się urażony, więc nje pośpieszył od razu z wyjaśnieniami.
 - Co chciałeś zrobić? - warknął rudzielec. Zewsząd było słychać czyjeś ciężkie kroki.
 - Nic złego! Tylko zgubiłem się w lesie. To wszystko.
 Zza pleców nieznajomego wyłonił się drugi mężczyzna, a właściwie Vincent zauważył go po paru sekundach ze względu że był bardzo niski.
 - Charlie, kim on jest? - zapytał nieprzytomnie, jakby dopiero się obudził albo był skacowany. Z kieszeni wyjął futerał, z których wciągnął okulary. Przetarł je czarną koszulką i ułożył na nosie.
 - Vincent jestem - powtórzył - Trafiłem tu przez przypadek, więc mogę już sobie pój...-
 Przerwał mu głośny huk od strony korytarza, do którego z rozpędu wbiegł Toby. Niemal staranował Vincenta, wrzeszcząc, że miał go przecież nie zostawiać, przybierając podstawę nadopiekuńczej matki. Zdecydowanie był przeciwieństwem zasad satanizmu teistycznego.
 - Uspokój się! - czarnowłosy szybko doprowadził go do porządku dając plaskacza w policzek. Nie sprawiło mu to bólu, lecz chłopak zrobił to na tyle mocno, by odwrócił głowę szatyna na kilkanaście stopni, by zobaczył dwie obce osoby stojące na drugim końcu pomieszczenia. Toby zamarł na ich widok. Rudzielca kojarzył, ale po upływie dekady trudno mu było skojarzyć kto to. Za to niskiego okularnika rozpoznał. Jego smoliste włosy, morowy ubiór, umięśniona sylwetka kurdupla i lekki zarost rozpoznawał wszędzie. I nie wróżyło to nic dobrego.
Toby zamknął oczy i ponownie na nich spojrzał, mając nadzieję, że to iluzja, lecz dwójka wciąż tam stała i groźnie mierzyła go wzrokiem. W końcu udało mu się wydusić imię niższego z nich:
 - Mark?








CDN...


Ps. Którą narrację przyjemniej wam się czyta? :)

niedziela, 8 października 2017

Dni z życia CreepyPast 30


Witojcie w ostatniej części drugiej serii krapowatych fanfikszion! Nadal zamierzam po tym kontunować tą jakże urzekającą historię. Przecież jest jeszcze tyle nieruszanych postaci, którym chcę zniszczyć reputację/stworzyć lukrowe życie/niepotrzebne skreślić. To już bez przedłużania, rozpoczynajmy tę karuzelę śmiechu.
________________________________________________________________

Z punktu widzenia Clockwork...
 W moim pokoju panował kompletny chaos. Ledwo mogłam się swobodnie w nim poruszać przez porozrzucane ubrania i otwarte szafki. 
 - Nie chcę cię do niczego namawiać, ale to szaleństwo - skomentowała Ann przypatrując się mnie odpoczywając na łóżku - Szaleństwo - podkreśliła - Nawet nie wiesz, od czego zacząć.
Zatrzymałam się na środku pomieszczenia i zmierzyłam ją bezradnym spojrzeniem.
 - Trudno. Ale nie zamierzam tutaj zostać i błąkać się bez celu w tym lesie jak dotychczas.
 - To teraz będziesz błąkać się bez celu po świecie - rzuciła mi ironiczny uśmieszek. Próbowałam nie dać po sobie poznać, że mnie zabolało.
 - Będę szukać Toby'ego. - rzuciłam stanowczo. 
To oczywiste, że szanse na to, że go znajdę są równe zeru, ale było mi źle z świadomością, że już nigdy go nie zobaczę. Może w podróży uda mi się odgonić te myśli. Będę tak bardzo tym zajęta, że zapomnę o tęsknocie i uczuciu, jakie do niego żywię. Już nie chodziło mi o poszukiwania, lecz to właśnie powtarzałam innym. Zresztą, mało kto by zrozumiał, gdyby się dowiedział prawdy.
 - Nawet nie wiesz od czego zacząć - powiedziała kobieta i wstała i zmierzyła mnie wzrokiem. Złożyła ręce na piersi.
 - Zacznę od dużych miejscowości - rzuciłam i powróciłam do porzuconego zajęcia. Torba. Niewielka, wytrzymała torba, schowana w czeluściach tego pokoju.
Po długim milczeniu Ann znowu się odezwała:
 - Trzech. - nie miałam pojęcia, o co jej chodziło.
 - Co? - na chwilę wychyliłam się zza szafki.
 - Jeff, Toby, teraz ty odchodzisz. Następny będzie Liu, chyba że Soul Taker go wyprzedzi. Kolejna Jane. Wtedy staniemy się znacznie słabsi, a ważniak może zarządzić ewakuację, bo przecież będziemy zbyt słabi, by w razie czego obronić się przed Skrollverse. Każdy pójdzie w swoją stronę i nasza historia się skończy.
 Zastanowiłam się nad jej słowami i przyznałam dziewczynie rację. Śmierć Jeff'a i odejście Toby'ego być może zapoczątkuje koniec naszej historii. Choć widziałam to trochę w innej kolejności. Najpierw Jane się usunie, bo jedyny cel jej życia, zabicie Jeffa, stracił sens. Potem Liu, bez brata u boku. Następna Nina, bez ukochanego. Za nią Jack. W końcu chłopak pójdzie za nią na koniec świata. Wtedy dopiero to miejsce będzie słabe i żałosne.  Każdy po kolei je opuści.
 - Czyli nie mam już powodów, by tu zostawać - prychnęłam - Wolę uciekać póki czas.
Ann westchnęła.
 - Nic już ciebie nie zatrzyma...
Nareszcie znalazłam. Niewielka, wytrzymała torba na ramię leżąca za szafą. Ucieszona spakowałam do niej wcześniej przygotowane rzeczy. Wepchnęłam tam ciepłe ubrania, ukradzioną kartę kredytową, suchy prowiant w postaci dwóch bułek, ukradzione dwadzieścia dolców, nasze wspólne zdjęcie, które zrobiłam ukradkiem gdy wszyscy wspólnie jedli śniadanie (to należało do rzadkości), ciepły koc, kolejna ukradziona karta kredytowa oraz wcześniej zakupiony bilet do Porto, lecz niechcący wyleciał mi na podłogę. Ann z szybkością antylopy podniosła go z ziemi.
 - Porto? - zdziwiła się - To strasznie daleko! Poza tym Toby nie zapuścił się aż w takich rejonach. Nie miałby odwagi wylecieć poza Amerykę!
 - Już się zamknij - zrobiłam ponurą minę - Toby chyba nawet nie myślał dokąd się wybiera i kupił bilet do pierwszego lepszego miasta, które mu przyszło na myśl, więc zrobiłam to samo. 
 - Jednak Portugalia nie należy do tych krajów, gdzie turyści się pchają aby tylko ją odwiedzić. To jest taka... nieoczywista decyzja.
 - O to chodziło - wyrwałam jej z ręki świstek papieru i schowałam do kieszonki. Zarzuciłam torbę na ramię i z żalem spojrzałam na koleżankę. Zmuszałam się do uśmiechu, ale było trudno. 
 - Uważaj na siebie - szepnęła i odwróciła wzrok. Posłałam jej ostatnie smutne spojrzenie i wyszłam. Skradając się przemknęłam po schodach i przez salon. Już miałam otwierać drzwi, gdy nagle usłyszałam czyjeś głosy:
 - Gdzie się wybierasz o trzeciej w nocy?
Gwałtownie się odwróciłam i ujrzałam przerażające spojrzenie Kaspera i jego kpiący uśmieszek.
 - Na spacer - odparłam wymijająco. 
 - Z tak wypchaną torbą? - podszedł do mnie - Opuszczasz nas. - stwierdził.
Przez moment sparaliżował mnie strach. Czy ten czubek zamierza komukolwiek zdradzić moje plany? Albo spróbuje mnie powstrzymać?
 - Spoko, ja też się stąd zwijam w diabły - uśmiechnął się szeroko - Wybrałaś świetną godzinę. - zaśmiał się cicho.
Ulżyło mi i to bardzo. Odetchnęłam.
 - A więc... - znowu przemówił głosami potępionych w piekle - Dokąd uciekasz?
 - Porto - odparłam krótko. Nie chciałam go ze sobą.
Kasper zmarszczył brwi.
 - To gdzieś w Rosji?
Parsknęłam śmiechem, a chłopak patrzył na mnie zdziwiony. Nie wyprowadziłam go z błędu. 
 - Muszę już iść - powiedziałam przestając się śmiać. Otworzyłam drzwi - Narazie - pożegnałam się nie obdarzając go nawet spojrzeniem i pośpiesznym krokiem wyszłam, kierując się w stronę miasta.

Z punktu widzenia Zak'a...
 Z podziwem obserwowałem swoje dzieło. Zapach siarki roznosił się już po całej okolicy, a płomienie zdążyły już zająć się większością budynku. Z wymalowanym uśmiechem na twarzy patrzyłem, jak na moich oczach płonie kościół. 
 - Wspaniale - za moimi plecami pojawił się Kasper - Szybko się uczysz.
 - Palenie budynków nie jest trudne - przewróciłem oczami i powróciłem do obserwowania kościoła.
 - Dlaczego akurat ten budynek? - zapytał w nutką podziwu w głosie (głosach?). 
 - Wiem, że ich nie lubisz.
Kasper roześmiał się głośno.
 - I słusznie! Na co one komu - złapał mnie za ramię i odciągnął do tyłu - Chodź. Niedługo ktoś się zorientuje i wezwie straż, czy też policję. Zajmijmy się innymi kościołami.
 Ale było już za późno. Ktoś już wezwał odpowiednie służby, bo zaraz po jego kwestii z daleka usłyszałem wycie syren. Spojrzałem na pudełko zapałek, które trzymałem w dłoni. Dwie zapałki nie wystarczyły. Moje macki zza pleców zaczęły się niespokojnie wić, a Kasper na ten widok odsunął się na bezpieczną odległość. Straciłem już nadzieję na to, że będę w stanie je kontrolować. To tak, jakby miały własną duszę.
 - Ja tu jeszcze zostanę - odparłem - Popatrzę.
Czarnowłosy spojrzał na mnie krzywo. Wzruszyłem ramionami i wykorzystałem swoją umiejętność, aby przemienić się w psa.
 - Jak chcesz - odwrócił się napięcie - Spotkamy się tutaj rano - po tych słowach czym prędzej rzucił się do ucieczki. 
 Zawarczałem niespokojnie, kiedy okazało się, że straż jest już na miejscu i podeptałem w mało widocznie miejsce, by nie zwracać na siebie uwagi. Gdybym nie był w formie psa, pewnie śmiałbym się, ale mogłem tylko merdać ogonem.
 - Co tu robisz? - kiedy sytuacja z ogniem była w miarę opanowana, zbliżył się do mnie jeden ze strażaków - Gdzie twój pan? Zgubiłeś się?
Zawarczałem i zjeżyłem włosy. Spiąłem mięśnie. "Nie podchodź" próbowałem mu przekazać. 
 - Frank! Frank! - zawołał tamten - Chodź tutaj!
Cofnąłem się, a mężczyzna wyciągnął do mnie dłoń. Jakim idiotą trzeba być, żeby wykonywać takie ruchy do warczącego psa? W każdej chwili mógłbym mu odgryźć palce. Ja i tysiące innych, agresywnych czy bezpańskich psów. 
 - Mam cię... - nagle poczułem uścisk na szyi. Ktoś niepostrzeżenie zakradł się od tyłu i zarzucił mi na szyję jakiś drut z metalowym prętem. Gwałtownie odwróciłem się do osoby stojącej za mną. Próbowałem się na niego rzucić, ale był zbyt silny i z niemałym trudem trzymał pręt. A im bardziej usiłowałem się wyswobodzić z uścisku, tym drut bardziej się zaciskał. To bolało. 
 - Bezpański - powiedział ktoś - Jak się rzuca! W schronisku pewnie go uśpią.
Nagle pożałowałem, że wybrałem akurat psa na przemianę. Mogłem się zamienić w szczura, albo gołębia. Teraz żebym mógł to zrobić, musiałbym z powrotem przemienić się w istotę ludzką, ale przy nich nie mogłem. W tamtym momencie byłem tylko bezpańskim, agresywnym kundlem.
 - Już przestań - syknął ten, który mnie trzymał i gwałtownie pociągnął za sobą w stronę jakiegoś wozu. Niedobrze. Wyrywałem się, na ile mi to pozwoliła moja siła, ale tamten facet był nieugięty i wpakował mnie do ciasnej klatki z wozie, którą zamknął na klucz. Gdy upewnił się, że na pewno jestem dobrze zamknięty, kopnął klatkę w głąb furgonetki i zatrzasnął drzwi. Otoczyła mnie ciemność.



       cdn...

piątek, 22 września 2017

Dni z życia CreepyPast 29



Dwa tygodnie później.
Z punktu widzenia Toby'ego...
 Bum, bum. Wielkie krople deszczu bezlitośnie dudniły w szybę, przez którą wyglądałem. Obserwując zmoknięty krajobraz wzbudziła się dla mnie litość dla osób, które przebywają na zewnątrz i ulga, że nie znajduję się wśród nich, tylko w suchym, przytulnym pociągu. Jak przez mgłę pamiętałem wydarzenia z ostatnich kilku dni. Istota, którą kiedyś byłem w stanie nazwać swoim "panem" próbowała wniknąć do mojej podświadomości i wymazać kilka wspomnień. Chciał ze mną zrobić "czystą kartę". Tak mi się wydaje. Nie pamiętam już kilku twarzy z przeszłości, ale jest jedna fraza, której nigdy nie byłbym w stanie zapomnieć.
- To... to Slenderman był sprawcą tamtego wypadku. Miałeś zginąć, ale sprawy się skomplikowały. Zamiast tego zginęła twoja siostra, która rzekomo miała być na twoim miejscu. A ty... ty byłeś na wyciągnięcie ręki.
Ach, tak, nadal dokładnie pamiętałem jej ciało przeszyte szkłem. Tak bardzo chciałem, żeby zakończyła cierpienia. Zacisnąłem szczęki i przycisnąłem czoło do okna.
 - Wszystko w porządku? - zapytała mnie Luna, która siedziała naprzeciwko mnie. Na jej kolanach siedział Vincent, który ściskając pluszowego królika pogrążony był w błogim śnie. 
Nie odpowiedziałem.
 - Przestań się tym zamartwiać - posłała mi współczujące spojrzenie - Obiecaliśmy sobie, że nigdy do tego nie wrócimy.
 Luna upadła na kolana bezwładnie i zaniosła się szlochem. Kyle też nie próbował powstrzymać cieknących po policzkach łez. Doskonale wiedziałem, przez co przechodzą. Ich rodzeństwo... cała szczęśliwa rodzinka poszła w diabły, a poszukiwania zdały się na nic. Gniewnym spojrzeniem przeszyłem sprawcę tego koszmaru. Jak zwykle niewzruszony. I doskonale zdawał sobie sprawę, że poznałem prawdę - tą wielką tajemnicę, która wszyscy przede mną chowali. Nie ma mowy, żebym dłużej jemu służył. Nie po tym, jak Masky wyjawił mi prawdę. Nie po tym, jak zżyłem się z tamtą dwójką. Już dość.
 - Tak... nigdy więcej - westchnąłem przeciągle i rozglądnąłem się po naszym przedziale. Obok mnie Kyle rozwalił nogi na siedzeniu Vina i spał jak kamień na ramieniu jakiejś blondynki, która wetknęła sobie w uszy słuchawki. Po tamtym zdarzeniu marzyłem tylko o tym, aby uciec z nimi jak najdalej. W końcu nie mieli nic do stracenia. No, może Luna miała jakieś "ale". W końcu musiała opuścić Mike - i chociaż z całej siły się tego wypierała, to słabo wychodziło jej udawanie, że nic do niego nie czuje. Kto wie, może kiedyś ich drogi się skrzyżują i powstanie całkiem spoko love story. 
 - Powinniśmy się go pozbyć! Oddać do sierocińca! 
 - Boże, Jane! Jeff by tego nie chciał. Vincent zostaje z nami.!
 - Nie rozumiesz, że z nami nie ma żadnej przyszłości?! Ja chcę tylko jego dobra.. Tutaj narazimy go na śmiertelne niebezpieczeństwo.
W ciszy przysłuchiwałem się kłótni Liu i Jane, a w mojej głowie zrodził się szalony pomysł. 
 - Jutro rano go zabieram. Do lepszego miejsca - z tymi słowami Jane zatrzasnęła za sobą drzwi.
 - Cholera. Ona naprawdę to zrobi - Liu posłał mi błagalne spojrzenie. Odwróciłem wzrok i powróciłem do czyszczenia ostrza swojego toporka. Będzie lśnił na błysk.
 - Jeff nigdy by na to nie pozwolił - chodził nerwowo w tę i z powrotem. Nagle zatrzymał się i ponownie na mnie spojrzał - Może zabierzesz go ze sobą? - wziął go na ręce. Vincent wyglądał jak wielka parówka - Proszę.
 - Co takiego? - podniosłem na niego wzrok.
 - Ja chyba nie dam rady zachować go przy sobie. Wierzę, że sobie poradzisz.
 - Ale...
 - Błagam - niespodziewanie wcisnął mi go w ramiona - Próbuję tylko uszanować wolę zmarłego. Sądzę, że spodobałby mu się ten plan. 
 - A ja sądzę, że Jeff dałby popalić Jane.
 - Przecież nie mogę go mieć na oku dwadzieścia cztery na dobę. Jeśli nie zabierze go jutro, to kiedy indziej. 
Westchnąłem przeciągle i spojrzałem na swój worek, w którym spakowane były najpotrzebniejsze rzeczy, takie jak sfałszowany dowód osobisty, pieniądze (oczywiście skradzione), śpiwór, brązowa bluza i dresy moro. Myślę, że pomieszczę tam jeszcze pluszowego królika i ubrania dla młodego. 
 - Niech będzie. Uszanujmy wolę zmarłego.
Liu uśmiechnął się od ucha do ucha. Pewnie będę tego żałować. Jeszcze raz przejrzałem spakowane rzeczy i dorzuciłem tego nieszczęsnego pluszaka i jego ubrania. Zerknąłem na leżące na łóżku dwa toporki, które krzyżowały się, a na nich leżała moja maska i gogle. Nie potrzebuję ich. Przerzuciłem ekwipunek na plecy i złapałem małego za dłoń, zupełnie jak nadopiekuńczy rodzic, który boi się zgubić swoje dziecko w sklepie. 
 - Nie potrzebujesz... no wiesz, broni?
 - W kieszeni mam scyzoryk i zapalniczkę. Wystarczy na start - odparłem zgodnie z prawdą.
 - Obyś miał rację - uśmiechnął się słabo - Trzymaj się. I wyćwicz Vina na wojownika.
Uśmiechnąłem się i zmiotłem spojrzeniem pokój ostatni raz.
 Odkleiłem swoje czoło od szyby i bez pytania sięgnąłem po torbę Kyle. Oni również mieli niewiele, ale i tak ich wyposażenie prezentowało się lepiej od mojego. Zacząłem przebierać jego rzeczy, aż w końcu trafiłem na książkę, którą chłopak podwędził z pokoju Mike, a która równocześnie należała do Natana. Nosiła tytuł: "Dżuma". Nigdy nie przepadałem za lekturami, ale musiałem odciągnąć myśli od... od tego wszystkiego. Zapiąłem jego torbę, by ukryć ślady swojej działalności i zatopiłem się w lekturze.
 - Wstawaj. Jesteśmy już na miejscu. No juuuuż... - czułem jak ktoś szarpie mnie za ramię. Otworzyłem oczy i ziewnąłem zaspany. Spojrzałem tępo na wychodzących z wagonu ludzi, następnie pokierowałem wzrok na okno. Przynajmniej przestało padać... Niechętnie ruszyłem się z miejsca i przepychając się przez ludzi z ogromnymi walizkami ruszyłem do wyjścia. Musiałem wyglądać jak manekin, który uciekł ze sklepu, ponieważ od długiego bezruchu moje ciało było zesztywniałe, a moje palce u stóp upierdliwie mrowiły. Na zewnątrz osunąłem się na bok, by zrobić przejście innym i cierpliwie czekałem na resztę.
 - Phoenix - Luna przystanęła obok mnie i zaczęła uważnie rozglądać się po peronie.
 - Co was podkusiło, żeby wybrać się akurat tutaj? - zapytałem od niechcenia. Akurat wtedy dołączył do nas Kyle z Vincentem.
 - Kiedyś byliśmy tutaj na wakacjach z ciotką.
 - To było cztery lata temu - rzucił szatyn.
 - Następnym razem ja wybieram trasę - syknąłem.
 - Spokojnie - zaśmiała się dziewczyna - Mamy MNÓSTWO czasu na podróżowanie.
 - O ile wcześniej nie skończą nam się pieniądze. - przewróciłem oczami i sięgnąłem do worka, w celu przeliczeniu pieniędzy. Mój budżet wystarczy mi zaledwie na dwa tygodnie wyżywienia siebie i Vina, jeżeli nam się poszczęści to załapiemy jakiś najtańszy motel.
Chociaż nie. Motele są słabe, a tutaj, w Phoenix panują upały, a deszcze są naprawdę rzadkością. Może nawet uda mi się namówić ich, abyśmy zadomowili się tutaj na dłużej, na chwilę obecną mam po dziurki w nosie pociągów, autobusów i innych środków transportu.
 - Nie bądź takim pesymistą - parsknęła - Możemy przecież załapać się do pracy w pierwszym lepszym McDonaldzie.
Wiedziałem! Urodziłem się, mordowałem ludzi z zimną krwią, przebyłem dziesiątki tysięcy kilometrów tutaj tylko po to, aby zostać pracownikiem McDonald's i żywić się resztkami z frytkownicy.
 - Najpierw może zacznijmy od ogarnięcia się - Kyle zdjął swoją szarą koszulę, którą następnie wpakował niechlujnie do torby. Teraz był w samych dresach i postrzępionych trampkach - Każdemu przyda się kąpiel. I obiad.
 Gdy wspomniał o obiedzie jak na zawołanie zaczęło mi burczeć w brzuchu. W końcu od kilku dni żywiliśmy się mrożonkami, daniami na szybko, ewentualnie kilka razy udało nam się podwędzić warzywa z ogródka jakiś wieśniaków.
 - Więc prowadźcie mnie - uśmiechnąłem się kpiąco - W końcu już tutaj byliście. Znacie okolice.
Rodzeństwo wymieniło spojrzenia i uśmiechnęło się z zakłopotaniem. Kyle otworzył usta, aby coś powiedzieć, ale siostra mu przerwała:
 - Jasne, znamy to miasto na wylot.
Parsknąłem śmiechem. Ile czasu musieli spędzić tu na wakacjach, żeby dokładnie poznać tak wielkie miasto?



Z punktu widzenia Liu...
 Jebut! Idealnie poustawiane książki na malutkiej półce właśnie legły na podłogę powodując wielki huk. Walenie w drzwi na chwilę ucichło, by na nowo się odrodzić i zatrząść jedyną ocalałą książką na półce. Czy Jane przynajmniej teraz nie da mi spokoju? Od niechcenia wstałem z łóżka i przekręciłem kluczyk w drzwiach. Gdy tylko strzyknęły, do pokoju jak burza wpadła Jane, niemal powalając mnie na dywan.
 - Gdzie jest Vincent? - zapytała piorunując mnie spojrzeniem. Brrr, aż mnie przeszły ciarki.
 - Jest z Tobym - uśmiechnąłem się wywyższając - Tak, jakby chciał mój brat.
 - Przecież Toby zaginął! O co w tym wszystkim chodzi?
 - Nie zaginął - złożyłem ręce na klatce piersiowej - On... po prostu sam odszedł. Z dala od Slendermana. I zabrał ze sobą Vina.
 Nareszcie to powiedziałem! Od dwóch tygodni tylko ja, Soul Taker i proxy znali prawdę. Dwa nieszczęsne tygodnie duszenia tego w sobie. Nie byłem zbytnio zachwycony, że to akurat Jane jest pierwszą osobą, której się z tego zwierzam, ale cóż...
 - Liu? - momentalnie zesztywniała - Co ty chcesz mi wcisnąć?
Przewróciłem oczami.
 - Ticci nigdy nie wróci, bo nawet nie zaginął, tylko sam odszedł, a Slender nawet nie próbował podważyć jego zdania. Oddałem w jego ręce Vincenta, bo z nim byłoby mu lepiej.
 - Z nim?! Proszę państwa! Morderca z dzieckiem podróżują po świecie! Jesteście szurnięci! - syknęła - Gdybyście naprawdę chcieli dobra chłopca, to oddalibyście go mi, a ja natomiast powierzyłabym go pod odpowiednie miejsce..
 - Nie.
 - Nie?
 - To byłoby wbrew woli zmarłego.
Zmierzyła mnie znowu swoim groźnym spojrzeniem. Otworzyła usta, aby się odezwać, ale wycofała się i wyszła z pokoju wściekła. Westchnąłem przeciągle i również wyszedłem z pokoju. Jednak od progu prawie wpadłem na Clockwork, która odskoczyła ode mnie jak poparzona. Spojrzała na moją osobę z twarzą mokrą od łez. Cholera. Musiała podsłuchać naszą rozmowę. 
 - To prawda? - powiedziała zanosząc się szlochem, choć nieustannie zaciskała wargi.
 - Hej, przecież poradzi sobie w świecie - nieudolnie usiłowałem się ją pocieszyć - Jest sprytny - skłamałem - Ma ze sobą dwóch towarzyszy z tego co wiem. Dobrzy ludzie. No już, nie płacz...
 Automatycznie, niczym robot, który ma to zakodowane, objąłem ją chowając w swoich ramionach. Dziewczyna również mnie uścisnęła, a ja pozwoliłem, by łzy ściekały na moją koszulkę. Obejmowałem ją tak długo, aż się nie uspokoiła, po czym odprowadziłem ją do pokoju Niny i bezokiego. Ni mam pojęcia gdzie Clockwork mieszka.
 - Zaopiekujecie się nią? - zapytałem na wejściu niczym rodzic, który przeprowadza rekrutację na idealną nianię. Zły pomysł. Nina sama była w rozsypce.
Chociaż... teraz doskonale siebie rozumieją, co nie?
 Następnie wybrałem się na grób Jeffa. Pochowaliśmy - czyli ja i Soul Taker - go w tym samym miejscu, w którym znaleźliśmy jego... niedojedzone ciało. Okropnie to brzmi, ale tak właśnie było. Na ramiona i plecy miał poszarpane, jakby jakieś bezpańskie psy chciały oderwać kawałki mięsa. Jednej nogi nawet nie miał. Straszne.
Mimo że chmury zwiastowały nadejście ulewy i tak usiadłem przed krzyżem zrobionym z dwóch kijów przymocowanych do siebie za pomocą lin. Pamiętam, że kilka lat temu właśnie takie rysował. Mały kawałek ziemi był odgrodzony przez potężne kamienie, formując prostokąt, a w nich leżała zeschnięta róża. 
 - Znałeś go? - usłyszałem za sobą jakiś głos. Wzdrygnąłem się i natychmiast odwróciłem w stronę rozmówcy. Nawet się nie zorientowałem kiedy mnie podszedł od tyłu.
 - To był mój brat - odparłem obojętnie i przyjrzałem się facetowi. Był może kilka lat młodszy ode mnie. Zza okularów obserwowały mnie czarne jak smoła oczy i tak samo czarne krótko ścięte włosy. Wzrostem nie grzeszył, bo sięgał mi najwyżej do podbródka, ale za to nadrabiał umięśnioną sylwetką. Ubrany był jak żołnierz - szare dresy, luźna koszulka moro i czarne glany. No, prawie. 
 - Och - na tą wieść uśmiechnął się sztucznie - Musisz być w Slenderverse.
Zdziwiłem się. Kim on jest i czego chce? Podświadomie czułem, że mam kłopoty - osoby wtajemniczone w sprawy verse zawsze są niebezpieczne.
 - A ty go znałeś? - syknąłem.
 - Twój brat mnie pobił, wepchnął w worek i taszczył przez pół lasu.
W głowie zaczęło mi coś świtać. Gdzieś mi się odbiło o uszy, że nasza trójca ma za cel zdobyć niejakiego człowieka na swojego przydupasa. Czyżby to był on? Do Slenderverse na pewno nie należy. Wiedziałbym. Jeśli należałby do Zalgo, to może się z nim dogadam. Skrollverse...cholera, miałbym przewalone.
Niespodziewanie chłopak zaśmiał się.
 - Z czego rżysz?
 - Z tego, że zaraz zginiesz.



cdn

--------------------------------------------------------------------------
sorry,
muszę poukładać kilka spraw związanych z fabułą tego opowiadania, więc od czasu do czasu możecie czytać bezsensowne filery, za które przepraszam jeszcze raz. Swoją drogą możecie się wypowiedzieć, co wam tutaj pasuje, czego wam tutaj brakuje, ja prawdopodobnie się dostosuję.
Pozdrawiam, Koszmarki.

Perypetie V

 - Jeszcze. - powiedział Vincent zaciskając pięści pod stołem - Opowiedz mi jeszcze.  Bezoki westchnął i mozolnie ściągnął maskę, odsłani...