piątek, 22 września 2017

Dni z życia CreepyPast 29



Dwa tygodnie później.
Z punktu widzenia Toby'ego...
 Bum, bum. Wielkie krople deszczu bezlitośnie dudniły w szybę, przez którą wyglądałem. Obserwując zmoknięty krajobraz wzbudziła się dla mnie litość dla osób, które przebywają na zewnątrz i ulga, że nie znajduję się wśród nich, tylko w suchym, przytulnym pociągu. Jak przez mgłę pamiętałem wydarzenia z ostatnich kilku dni. Istota, którą kiedyś byłem w stanie nazwać swoim "panem" próbowała wniknąć do mojej podświadomości i wymazać kilka wspomnień. Chciał ze mną zrobić "czystą kartę". Tak mi się wydaje. Nie pamiętam już kilku twarzy z przeszłości, ale jest jedna fraza, której nigdy nie byłbym w stanie zapomnieć.
- To... to Slenderman był sprawcą tamtego wypadku. Miałeś zginąć, ale sprawy się skomplikowały. Zamiast tego zginęła twoja siostra, która rzekomo miała być na twoim miejscu. A ty... ty byłeś na wyciągnięcie ręki.
Ach, tak, nadal dokładnie pamiętałem jej ciało przeszyte szkłem. Tak bardzo chciałem, żeby zakończyła cierpienia. Zacisnąłem szczęki i przycisnąłem czoło do okna.
 - Wszystko w porządku? - zapytała mnie Luna, która siedziała naprzeciwko mnie. Na jej kolanach siedział Vincent, który ściskając pluszowego królika pogrążony był w błogim śnie. 
Nie odpowiedziałem.
 - Przestań się tym zamartwiać - posłała mi współczujące spojrzenie - Obiecaliśmy sobie, że nigdy do tego nie wrócimy.
 Luna upadła na kolana bezwładnie i zaniosła się szlochem. Kyle też nie próbował powstrzymać cieknących po policzkach łez. Doskonale wiedziałem, przez co przechodzą. Ich rodzeństwo... cała szczęśliwa rodzinka poszła w diabły, a poszukiwania zdały się na nic. Gniewnym spojrzeniem przeszyłem sprawcę tego koszmaru. Jak zwykle niewzruszony. I doskonale zdawał sobie sprawę, że poznałem prawdę - tą wielką tajemnicę, która wszyscy przede mną chowali. Nie ma mowy, żebym dłużej jemu służył. Nie po tym, jak Masky wyjawił mi prawdę. Nie po tym, jak zżyłem się z tamtą dwójką. Już dość.
 - Tak... nigdy więcej - westchnąłem przeciągle i rozglądnąłem się po naszym przedziale. Obok mnie Kyle rozwalił nogi na siedzeniu Vina i spał jak kamień na ramieniu jakiejś blondynki, która wetknęła sobie w uszy słuchawki. Po tamtym zdarzeniu marzyłem tylko o tym, aby uciec z nimi jak najdalej. W końcu nie mieli nic do stracenia. No, może Luna miała jakieś "ale". W końcu musiała opuścić Mike - i chociaż z całej siły się tego wypierała, to słabo wychodziło jej udawanie, że nic do niego nie czuje. Kto wie, może kiedyś ich drogi się skrzyżują i powstanie całkiem spoko love story. 
 - Powinniśmy się go pozbyć! Oddać do sierocińca! 
 - Boże, Jane! Jeff by tego nie chciał. Vincent zostaje z nami.!
 - Nie rozumiesz, że z nami nie ma żadnej przyszłości?! Ja chcę tylko jego dobra.. Tutaj narazimy go na śmiertelne niebezpieczeństwo.
W ciszy przysłuchiwałem się kłótni Liu i Jane, a w mojej głowie zrodził się szalony pomysł. 
 - Jutro rano go zabieram. Do lepszego miejsca - z tymi słowami Jane zatrzasnęła za sobą drzwi.
 - Cholera. Ona naprawdę to zrobi - Liu posłał mi błagalne spojrzenie. Odwróciłem wzrok i powróciłem do czyszczenia ostrza swojego toporka. Będzie lśnił na błysk.
 - Jeff nigdy by na to nie pozwolił - chodził nerwowo w tę i z powrotem. Nagle zatrzymał się i ponownie na mnie spojrzał - Może zabierzesz go ze sobą? - wziął go na ręce. Vincent wyglądał jak wielka parówka - Proszę.
 - Co takiego? - podniosłem na niego wzrok.
 - Ja chyba nie dam rady zachować go przy sobie. Wierzę, że sobie poradzisz.
 - Ale...
 - Błagam - niespodziewanie wcisnął mi go w ramiona - Próbuję tylko uszanować wolę zmarłego. Sądzę, że spodobałby mu się ten plan. 
 - A ja sądzę, że Jeff dałby popalić Jane.
 - Przecież nie mogę go mieć na oku dwadzieścia cztery na dobę. Jeśli nie zabierze go jutro, to kiedy indziej. 
Westchnąłem przeciągle i spojrzałem na swój worek, w którym spakowane były najpotrzebniejsze rzeczy, takie jak sfałszowany dowód osobisty, pieniądze (oczywiście skradzione), śpiwór, brązowa bluza i dresy moro. Myślę, że pomieszczę tam jeszcze pluszowego królika i ubrania dla młodego. 
 - Niech będzie. Uszanujmy wolę zmarłego.
Liu uśmiechnął się od ucha do ucha. Pewnie będę tego żałować. Jeszcze raz przejrzałem spakowane rzeczy i dorzuciłem tego nieszczęsnego pluszaka i jego ubrania. Zerknąłem na leżące na łóżku dwa toporki, które krzyżowały się, a na nich leżała moja maska i gogle. Nie potrzebuję ich. Przerzuciłem ekwipunek na plecy i złapałem małego za dłoń, zupełnie jak nadopiekuńczy rodzic, który boi się zgubić swoje dziecko w sklepie. 
 - Nie potrzebujesz... no wiesz, broni?
 - W kieszeni mam scyzoryk i zapalniczkę. Wystarczy na start - odparłem zgodnie z prawdą.
 - Obyś miał rację - uśmiechnął się słabo - Trzymaj się. I wyćwicz Vina na wojownika.
Uśmiechnąłem się i zmiotłem spojrzeniem pokój ostatni raz.
 Odkleiłem swoje czoło od szyby i bez pytania sięgnąłem po torbę Kyle. Oni również mieli niewiele, ale i tak ich wyposażenie prezentowało się lepiej od mojego. Zacząłem przebierać jego rzeczy, aż w końcu trafiłem na książkę, którą chłopak podwędził z pokoju Mike, a która równocześnie należała do Natana. Nosiła tytuł: "Dżuma". Nigdy nie przepadałem za lekturami, ale musiałem odciągnąć myśli od... od tego wszystkiego. Zapiąłem jego torbę, by ukryć ślady swojej działalności i zatopiłem się w lekturze.
 - Wstawaj. Jesteśmy już na miejscu. No juuuuż... - czułem jak ktoś szarpie mnie za ramię. Otworzyłem oczy i ziewnąłem zaspany. Spojrzałem tępo na wychodzących z wagonu ludzi, następnie pokierowałem wzrok na okno. Przynajmniej przestało padać... Niechętnie ruszyłem się z miejsca i przepychając się przez ludzi z ogromnymi walizkami ruszyłem do wyjścia. Musiałem wyglądać jak manekin, który uciekł ze sklepu, ponieważ od długiego bezruchu moje ciało było zesztywniałe, a moje palce u stóp upierdliwie mrowiły. Na zewnątrz osunąłem się na bok, by zrobić przejście innym i cierpliwie czekałem na resztę.
 - Phoenix - Luna przystanęła obok mnie i zaczęła uważnie rozglądać się po peronie.
 - Co was podkusiło, żeby wybrać się akurat tutaj? - zapytałem od niechcenia. Akurat wtedy dołączył do nas Kyle z Vincentem.
 - Kiedyś byliśmy tutaj na wakacjach z ciotką.
 - To było cztery lata temu - rzucił szatyn.
 - Następnym razem ja wybieram trasę - syknąłem.
 - Spokojnie - zaśmiała się dziewczyna - Mamy MNÓSTWO czasu na podróżowanie.
 - O ile wcześniej nie skończą nam się pieniądze. - przewróciłem oczami i sięgnąłem do worka, w celu przeliczeniu pieniędzy. Mój budżet wystarczy mi zaledwie na dwa tygodnie wyżywienia siebie i Vina, jeżeli nam się poszczęści to załapiemy jakiś najtańszy motel.
Chociaż nie. Motele są słabe, a tutaj, w Phoenix panują upały, a deszcze są naprawdę rzadkością. Może nawet uda mi się namówić ich, abyśmy zadomowili się tutaj na dłużej, na chwilę obecną mam po dziurki w nosie pociągów, autobusów i innych środków transportu.
 - Nie bądź takim pesymistą - parsknęła - Możemy przecież załapać się do pracy w pierwszym lepszym McDonaldzie.
Wiedziałem! Urodziłem się, mordowałem ludzi z zimną krwią, przebyłem dziesiątki tysięcy kilometrów tutaj tylko po to, aby zostać pracownikiem McDonald's i żywić się resztkami z frytkownicy.
 - Najpierw może zacznijmy od ogarnięcia się - Kyle zdjął swoją szarą koszulę, którą następnie wpakował niechlujnie do torby. Teraz był w samych dresach i postrzępionych trampkach - Każdemu przyda się kąpiel. I obiad.
 Gdy wspomniał o obiedzie jak na zawołanie zaczęło mi burczeć w brzuchu. W końcu od kilku dni żywiliśmy się mrożonkami, daniami na szybko, ewentualnie kilka razy udało nam się podwędzić warzywa z ogródka jakiś wieśniaków.
 - Więc prowadźcie mnie - uśmiechnąłem się kpiąco - W końcu już tutaj byliście. Znacie okolice.
Rodzeństwo wymieniło spojrzenia i uśmiechnęło się z zakłopotaniem. Kyle otworzył usta, aby coś powiedzieć, ale siostra mu przerwała:
 - Jasne, znamy to miasto na wylot.
Parsknąłem śmiechem. Ile czasu musieli spędzić tu na wakacjach, żeby dokładnie poznać tak wielkie miasto?



Z punktu widzenia Liu...
 Jebut! Idealnie poustawiane książki na malutkiej półce właśnie legły na podłogę powodując wielki huk. Walenie w drzwi na chwilę ucichło, by na nowo się odrodzić i zatrząść jedyną ocalałą książką na półce. Czy Jane przynajmniej teraz nie da mi spokoju? Od niechcenia wstałem z łóżka i przekręciłem kluczyk w drzwiach. Gdy tylko strzyknęły, do pokoju jak burza wpadła Jane, niemal powalając mnie na dywan.
 - Gdzie jest Vincent? - zapytała piorunując mnie spojrzeniem. Brrr, aż mnie przeszły ciarki.
 - Jest z Tobym - uśmiechnąłem się wywyższając - Tak, jakby chciał mój brat.
 - Przecież Toby zaginął! O co w tym wszystkim chodzi?
 - Nie zaginął - złożyłem ręce na klatce piersiowej - On... po prostu sam odszedł. Z dala od Slendermana. I zabrał ze sobą Vina.
 Nareszcie to powiedziałem! Od dwóch tygodni tylko ja, Soul Taker i proxy znali prawdę. Dwa nieszczęsne tygodnie duszenia tego w sobie. Nie byłem zbytnio zachwycony, że to akurat Jane jest pierwszą osobą, której się z tego zwierzam, ale cóż...
 - Liu? - momentalnie zesztywniała - Co ty chcesz mi wcisnąć?
Przewróciłem oczami.
 - Ticci nigdy nie wróci, bo nawet nie zaginął, tylko sam odszedł, a Slender nawet nie próbował podważyć jego zdania. Oddałem w jego ręce Vincenta, bo z nim byłoby mu lepiej.
 - Z nim?! Proszę państwa! Morderca z dzieckiem podróżują po świecie! Jesteście szurnięci! - syknęła - Gdybyście naprawdę chcieli dobra chłopca, to oddalibyście go mi, a ja natomiast powierzyłabym go pod odpowiednie miejsce..
 - Nie.
 - Nie?
 - To byłoby wbrew woli zmarłego.
Zmierzyła mnie znowu swoim groźnym spojrzeniem. Otworzyła usta, aby się odezwać, ale wycofała się i wyszła z pokoju wściekła. Westchnąłem przeciągle i również wyszedłem z pokoju. Jednak od progu prawie wpadłem na Clockwork, która odskoczyła ode mnie jak poparzona. Spojrzała na moją osobę z twarzą mokrą od łez. Cholera. Musiała podsłuchać naszą rozmowę. 
 - To prawda? - powiedziała zanosząc się szlochem, choć nieustannie zaciskała wargi.
 - Hej, przecież poradzi sobie w świecie - nieudolnie usiłowałem się ją pocieszyć - Jest sprytny - skłamałem - Ma ze sobą dwóch towarzyszy z tego co wiem. Dobrzy ludzie. No już, nie płacz...
 Automatycznie, niczym robot, który ma to zakodowane, objąłem ją chowając w swoich ramionach. Dziewczyna również mnie uścisnęła, a ja pozwoliłem, by łzy ściekały na moją koszulkę. Obejmowałem ją tak długo, aż się nie uspokoiła, po czym odprowadziłem ją do pokoju Niny i bezokiego. Ni mam pojęcia gdzie Clockwork mieszka.
 - Zaopiekujecie się nią? - zapytałem na wejściu niczym rodzic, który przeprowadza rekrutację na idealną nianię. Zły pomysł. Nina sama była w rozsypce.
Chociaż... teraz doskonale siebie rozumieją, co nie?
 Następnie wybrałem się na grób Jeffa. Pochowaliśmy - czyli ja i Soul Taker - go w tym samym miejscu, w którym znaleźliśmy jego... niedojedzone ciało. Okropnie to brzmi, ale tak właśnie było. Na ramiona i plecy miał poszarpane, jakby jakieś bezpańskie psy chciały oderwać kawałki mięsa. Jednej nogi nawet nie miał. Straszne.
Mimo że chmury zwiastowały nadejście ulewy i tak usiadłem przed krzyżem zrobionym z dwóch kijów przymocowanych do siebie za pomocą lin. Pamiętam, że kilka lat temu właśnie takie rysował. Mały kawałek ziemi był odgrodzony przez potężne kamienie, formując prostokąt, a w nich leżała zeschnięta róża. 
 - Znałeś go? - usłyszałem za sobą jakiś głos. Wzdrygnąłem się i natychmiast odwróciłem w stronę rozmówcy. Nawet się nie zorientowałem kiedy mnie podszedł od tyłu.
 - To był mój brat - odparłem obojętnie i przyjrzałem się facetowi. Był może kilka lat młodszy ode mnie. Zza okularów obserwowały mnie czarne jak smoła oczy i tak samo czarne krótko ścięte włosy. Wzrostem nie grzeszył, bo sięgał mi najwyżej do podbródka, ale za to nadrabiał umięśnioną sylwetką. Ubrany był jak żołnierz - szare dresy, luźna koszulka moro i czarne glany. No, prawie. 
 - Och - na tą wieść uśmiechnął się sztucznie - Musisz być w Slenderverse.
Zdziwiłem się. Kim on jest i czego chce? Podświadomie czułem, że mam kłopoty - osoby wtajemniczone w sprawy verse zawsze są niebezpieczne.
 - A ty go znałeś? - syknąłem.
 - Twój brat mnie pobił, wepchnął w worek i taszczył przez pół lasu.
W głowie zaczęło mi coś świtać. Gdzieś mi się odbiło o uszy, że nasza trójca ma za cel zdobyć niejakiego człowieka na swojego przydupasa. Czyżby to był on? Do Slenderverse na pewno nie należy. Wiedziałbym. Jeśli należałby do Zalgo, to może się z nim dogadam. Skrollverse...cholera, miałbym przewalone.
Niespodziewanie chłopak zaśmiał się.
 - Z czego rżysz?
 - Z tego, że zaraz zginiesz.



cdn

--------------------------------------------------------------------------
sorry,
muszę poukładać kilka spraw związanych z fabułą tego opowiadania, więc od czasu do czasu możecie czytać bezsensowne filery, za które przepraszam jeszcze raz. Swoją drogą możecie się wypowiedzieć, co wam tutaj pasuje, czego wam tutaj brakuje, ja prawdopodobnie się dostosuję.
Pozdrawiam, Koszmarki.

niedziela, 3 września 2017

Dni z życia CreepyPast 28


Z punktu widzenia Toby'ego...
 Godzina wydawała się nieskończonością. Powieki ze zmęczenia same mi się zamykały, ale nie mogłem sobie pozwolić na drzemkę. Bardzo wolno zmieniłem pozycję na słowiański przysiad i kurczowo trzymałem się gałęzi, by nie stracić równowagi. Zerknąłem na Kyle i Lunę. Kyle spał jak zabity w bezruchu, a dziewczyna wierciła się co chwila, więc została przywiązana moją bluzą do kory. Uniosłem głowę i rozejrzałem się po słabo oświetlonym przez księżyc lesie. Miałem cichą nadzieję, że nie spotka nas żadna niespodzianka, ale oczywiście to był błąd. 
Przecież zawsze musi się coś dziać, kiedy myślę, że już nic nie może mnie zaskoczyć. 
 W pewnym momencie usłyszałem jakieś zdeformowane głosy i wrzaski. Jakby ktoś prowadził wojnę. A przynajmniej takie miałem wrażenie, gdyż byłem otępiały ze zmęczenia. Wytężyłem słuch, próbując namierzyć potencjalnych dresów, ale wszystko tak jakby odbijało się echem. Bardzo ostrożnie zszedłem niżej, na bardziej szeroką gałąź, bym mógł spokojnie na niej usiąść i się oprzeć. Hałas stawał się coraz głośniejszy, także mogłem mniej więcej wskazać palcem, z którego kierunku dobiega. Brzmiało znajomo. Gwałtownie podniosłem się do pionu i momentalnie zakręciło mi się w głowie. Obraz zawirował mi przed oczyma. Walczyłem z całych sił, by nie stracić równowagi, ale i tak potknąłem się o własne nogi i spadłem z głuchym hukiem na ziemię.
 - Ugh - jęknąłem, choć i tak nie poczułem bólu. Nie spadłem z zbyt wysoka, pomyślałem, ale szybko ta "pozytywna myśl" mnie opuściła, gdy poczułem mokro. Odpychając się ręką od gleby, doprowadzając się do pozycji siedzącej. Moje całe prawe ramię było zabarwione czerwoną cieczą. Spojrzałem wyżej. Ostrożnie odsłoniłem koszulkę i z obojętnością stwierdziłem, że mam złamane otwarte obojczyka. Tak, Toby, pocieszaj się dalej, że wysokość z jakiej spadłeś nie była tak tragicznie wysoka. 
 - Co się stało? - usłyszałem głos Luny, ale nie chciało mi się nawet na nią spojrzeć. Już po minucie była przy mnie.
 - To nic - szepnąłem. Chyba nie słyszała.
 - Jesteś we krwi! - stwierdziła z przerażeniem i wzrokiem zaczęła szukać po moim ciele źródła, z którego krew się wydostawała. Znalawszy go ściągnęła z siebie moją bluzę - która była przywiązana - i okryła nią ranę.
 - Co teraz z tym zrobimy?
Zamyśliłem się chwilę. Już miałem wypaplać "idziemy do szpitala", ale w porę się ogarnąłem. Kazałem jej to tylko zawiązać, by zatamować krwawienie. O świcie odwiedzimy Dr.Smiley. Zakląłem cicho pod nosem, gdyż to znaczyło, że będziemy musieli się wracać okrężną drogą. Poszukiwania zajmą nam o wiele dłużej, niż myślałem.
 - Idziemy tam teraz - zarządziła szatynka.
 - W nocy jest bardzo niebezpiecznie - próbowałem ją odwieść od tego pomysłu - Wyruszymy o samym świcie, okay?
Kłóciłem się z nią jeszcze chwilę, aż w końcu dała za wygraną. Tym razem to ona musiała pomagać mi w wdrapywaniu się na drzewo. Zaproponowała też, że to ona postoi na czatach, a w radzie niepokoju, obudzi mnie. Ochoczo przystałem na jej plan, gdyż cholernie potrzebowałem snu i tak też usnąłem jak małe dziecko.


Z punktu widzenia Jeff'a...
 Brutalnie złapałem Mark'a za łokieć i dźwignąłem go z ziemi. Starałem się nawet nie myśleć o tym, że za moimi plecami dzieje się epicka walka. Teraz najważniejsze było schowanie tego palanta. Że akurat wszyscy w tym samym czasie obrali go sobie na proxy! W ciemnościach obdarzyłem go niechętnym spojrzeniem i nie puszczając go, zacząłem marsz przed siebie, jak najdalej od podwładnych Skrolla.
 - Co się właśnie odwaliło? - zaczął brunet. 
Upewniwszy się, że jesteśmy wystarczająco daleko od tego wszystkiego, przystanąłem i oparłem się o drzewo. Nawet nie zdałem sobie sprawy, że właśnie wtedy go puściłem, ale na moje szczęście nie podjął się próby ucieczki. Złapałem kilka głębokich oddechów i starałem się poukładać myśli, by podać mu jakąś sensowną odpowiedź. Nie szło mi to najlepiej, więc żeby nie marnować czasu, wypaliłem:
 - Można powiedzieć, że jesteś ścigany przez trzy organizacje. Tamten gostek, z którym teraz walczy mój kolega należy do jednej z nich. My też należymy do jednej z nich. Jesteś na naszym celowniku.
 Odczekałem chwilę, by całkowicie dotarł do niego sens tych słów.
 - Jakie organizacje? Kim wy jesteście? Dlaczego akurat ja? - potok pytań pewnie wylewałby się z niego nadal, ale gestem dłoni kazałem mu przestać. No, może też dzięki groźnemu spojrzeniu się zląkł.
 - Wszystkiego dowiesz się w swoim czasie - wyciągnąłem przed siebie dłoń by ponownie złapać go za łokieć i wznowić bieg - teraz...
 - Chwila, zaraz! - Mark odskoczył gwałtownie do tyłu - Ja się nigdy o nic nie prosiłem! Dlaczego nie mogę sam wybrać?! Dlaczego w ogóle upatrzyliście sobie mnie?! To są jakieś pieprzone zawody?! 
 - Nie buntuj się - warknąłem zły i nadal próbowałem go pochwycić. 
Mark obdarzył mnie spojrzeniem pełnym pogardy, po czym zacisnął szczęki i... z całą prędkością ruszył przed siebie, wymijając mnie z odległości, w której nie byłbym w stanie go złapać. Gnojek! Więzień na wolności! Natychmiast ruszyłem zań w pogoń, a ponieważ jedynym oświetleniem było słabe światło księżyca, skupiłem maksymalnie na nim wzrok i po prostu bezmyślnie za nim biegłem, bojąc się go stracić z oczu. Najwyraźniej miał to na uwadze, ponieważ o ile szybkością nie grzeszył, to był cholernie zwinny i pewnie miał wyśmienity wzrok - specjalnie wybierał drogę z różnymi przeszkodami typu slalom pomiędzy głazami, przeskakiwanie nad wywróconymi drzwiami, ostre zakręty. Można się pokłócić, że typek zna na pamięć ten las. 
 Zacisnąłem szczęki zrozpaczony i próbowałem dotrzymać mu kroku. W głowie przewijały mi się czarne scenariusze. Nie zniosę gniewu Zalgo, jeżeli dowie się, że dałem mu uciec. Cholera! Jednak im szybciej próbowałem biec, tym bardziej oczy zachodziły mi mgłą. Nie chodziło już o zmęczenie. To był jakiś dziwny stan, który mógłbym porównać do narkozy. Mark powoli zaczynał znikać z mojego pola widzenia, a ja zorientowałem się, że truchtam, gdyż nogi odmawiały mi posłuszeństwa. Uciekinier najwyraźniej też zwolnił i wolnym biegiem co chwila odwracał się, by na mnie spojrzeć, coraz bardziej się oddalając, aż w końcu przepadł w ciemności. Wyciągnąłem przed siebie dłoń, jakbym próbował go złapać. Nie wiem ile czasu minęło, dopóki całkowicie straciłem zdolność widzenia, ale właśnie wtedy też upadłem, nie mogąc zapanować nad uczuciem mrowienie na całym ciele. Starając się z całych sił zachować świadomość tego, co się wokół mnie dzieje, do moich uszu docierały stłumione przez dźwięk tupotu butów szept.
 - Jeffrey Woods - usłyszałem wyraźnie, jakby ktoś nachylił się nad moim uchem. Potem rozległ się ten kpiący śmiech, którego właściciela wszędzie bym rozpoznał.
Skroll we własnej osobie.
 - Te śro... usyp..ąc.. prz..at..a...ecz, nie..rawdaż? Te..z bę.. gł... Mar... nić... ci..no. Gło..a. inku... yjesz. - z jego wypowiedzi zrozumiałem tylko jedno: nafaszerował mnie czymś. To przez niego teraz tutaj leżę. A za chwilę skończę przykryty ziemią. Chociaż ta wersja wydarzeń wydaje się "najmilsza" - w końcu po co Skroll miałby zaprzątać sobie głowę wykopaniem dla mnie grobu - od razu rozszarpie mnie na strzępy, a moje resztki rzuci na pożarcie psom.
I znowu jego śmiech, przepełniony złośliwością. Ogarnął mnie paniczny strach. Umrę tutaj, nie wykonawszy ostatniej misji.
Umrę tutaj, z zaszytym uśmiechem, który rzekomo miał być wieczny.
Umrę tutaj, z ręki swojego wroga.
Umrę tutaj, bez możliwości walki.
Poczułem coś zimnego na szyi. Ostrze? Nieważne.
 - To co ty tam zawsze mówisz? - nacisk wzmocnił mnie, a ja poczułem w tamtym miejscy piekący ból. Skroll chwilę się nad tym zastanawiał.
Chwilę wystarczająco długą, by życie przeleciało mi przed oczami. Zacisnąłem szczęki.
Przepraszam, Zalgo. Przepraszam, Vincent. Przepraszam, braciszku.
 - Idź spać - szepnął, a mnie ogarnął rozszarpujący ból. Otworzyłem szeroko usta, by krzyczeć, ale wtedy zacząłem się dławić własną krwią. Niezdolny już do niczego, po prostu poddałem się i pozwoliłem wykrwawić.
 Moja historia dobiegła końca.

Perypetie V

 - Jeszcze. - powiedział Vincent zaciskając pięści pod stołem - Opowiedz mi jeszcze.  Bezoki westchnął i mozolnie ściągnął maskę, odsłani...