czwartek, 1 marca 2018

Perypetie IV


Vincent wpadł jak burza do szpitala, oddychając głęboko ze zmęczenia. Otarł pot z czoła wierzchem dłoni i wolno, bo z wyczerpania, ruszył w stronę sali, gdzie powinien byc Charlie. Jego łóżko było puste, a prześcieradło złożone w elegancką kostkę. Również tabliczka z danymi o pacjencie zniknęła, lecz po jakimś czasie chłopak zauważył, że leży na kafelkach pod łóżkiem, jakby ktoś chciał ją ukryć w pośpiechu.
 - Przepraszam - zaczepił jedną z pielęgniarek - Tu powinien ktoś byc?
 Pielęgniarka podążyła za jego wzrokiem i położyła dłoń na biodrze.
 - Rzeczywiście, był tutaj jakiś chłopiec przed paroma godzinami, ale niestety nie pamiętam wszystkich. Mamy wiele innych pacjentów...
 Vincent już jej nie słuchał. Obrócił się na pięcie i wyszedł w pośpiechu na zewnątrz. To nie był przypadek, że brat i rudzielec zniknęli w tym samym czasie i miał teorię, kto za tym stoi. Wszystko poukładał sobie w głowie i zaczął zastanawiać się, jakie mogły byc motywy Mark'a. Zemsta? Zwykła chęć mordu? Zrozumiałby, gdyby zabrał tylko Charliego, który jakby nie patrzeć, został przez nich uprowadzony, ale po co był mu i Martin? W czarnowłosym zagotowało się z wściekłości. Zacisnął pięści w kieszeni i ruszył pośpiesznie do Toby'ego.

 - Martin i Charlie zniknęli - powiedział na start, wchodząc do jego pokoju motelowego.
 Toby zeskoczył z łóżka i przemówił drżącym głosem:
 - Cholera, wiem. Wiem! Byłem w szpitalu.
 - I nic nie zrobiłeś do tej pory?!
 - Oczywiście, że próbowałem go szukac! Byłem nawet w domku, gdzie spotkaliście się po raz pierwszy, ale najwyraźniej zabrali wszystkie rzeczy i się ulotnili.
 - Toby! - Vin wziął głęboki wdech, tracąc powoli cierpliwość. Oboje byli zdenerwowani, przez co rozmowa się toczyła bez ładu i składu. - Nie obchodzi mnie ten rudzielec! Wiadome było, że Mark prędzej czy później go nam odbije, ale porwali też Martina. To na nim powinniśmy się skupic.
Szatyn przeczesał nerwowo włosy dłonią i wypuścił powietrze z płuc. Zamyślił się na moment.
 - Pozwólmy zainterweniować policji.
 - C.. co? To do ciebie niepodobne. - nastolatek uniósł brew dziwiąc się. Skrzyżował ręce na piersi oczekując wyjaśnień.
 - To, co słyszysz - westchnął - Dopuścimy, aby wasza spanikowana matka wezwała policję i odnalazła was. Oczywiście ciebie odnajdą jako pierwszego, bo się im podłożysz i powiesz, że nie pamiętasz co się stało. Nie wiem, jeszcze coś wymyślisz.
 Vincent nadal wydawał się nieprzekonany do jego pomysłu. Przygryzał dolną wargę, analizując wszystkie za i z przeciw.
 - Vin - Toby położył swoje dłonie na jego ramionach i popatrzył mu prosto w oczy - Nie mamy zielonego pojęcia jak ich wytropić. Nie znamy jego motywów. A policja jest dobra w te klocki. Może trochę utrudni nam nasze porachunki, ale odnajdą Martina. Czy nie tego właśnie chcesz?
 Bardzo tego chciał. Pomimo tego, że znali się zbyt krótko, by się zaprzyjaźnic, łączyła ich inna, silniejsza więź. Vincent po raz pierwszy poczuł, że ma rodzinę. Prawdziwego, rodzonego brata i przez ułamki sekund myślał nawet, że to koniec jego podróży po świecie, bo znalazł dom. A Martin po raz pierwszy poczuł, że znalazł kogoś, kto doskonale go zrozumie. Nareszcie oboje mogli miec siebie nawzajem, po tylu latach rozłąki.
 - Dobrze - chłopiec spuścił wzrok - Zaufam ci.
Ticci wyszczerzył usta w szerokim uśmiechu, a jego oczy nagle ożyły, zadowolony z decyzji czarnowłosego. Wypuścił go z uścisku.
 - Vin... nawet nie wiesz, jak się cieszę.

Plan był dziecinnie prosty - Vincent miał siedzieć w ukryciu tak długo, aż nie odnajdzie go wiadomy członek z niebieskim mundurem, aby mógł im wmówić, że razem z bratem wymknęli się z domu, a dzięki wysokiemu napiwkowi przekonali Pana Żula, by ten kupił im alkohol, więc to pewnie przez niego nie pamięta co dokładnie się wydarzyło. Dla lepszego efektu chłopak ochlapał się paroma kropelkami najtańszego jabola i przepłukał sobie nim usta. Długo musiał czekac samotnie pod krzakami za garażami na przyjście kogokolwiek. Pomimo, że był przemarznięty do szpiku kości, zaczął powoli przysypiać z wyczerpania. Usilnie walczył z coraz to cięższymi powiekami, aż poczuł czyiś ciepły, ale śmierdzący oddech na policzku. Otworzył szerzej oczy i ujrzał podłużny pysk i ostre kły oraz obserwujące go czarne ślepia tuż przy jego twarzy. Przesunął się powoli do tyłu, by zobaczyć cały stwór w pełnej okazałości, który okazał się byc psem poszukiwawczym. Owczarek niemiecki, zdał sobie sprawę. Później jak przez mgłę w jego polu widzenia pojawiła się kobieca sylwetka policjantki. Najpierw pochwaliła szybko pupila i zaczęła oglądac Vincenta. Uśmiechnął się niewidocznie i wyciągnął przed siebie dłoń. W tamtym momencie pochłonął go całkowity spokój i nim cokolwiek się stało, wpadł w objęcia snu.
 Obudził się przykryty grubym kocem w wozie policyjnym na tylnych siedzeniach. Zerknął dyskretnie na kierowcę. To była ta sama kobieta, która go znalazła. Jej rude włosy upięte w kucyk "podskakiwały", gdy auto wpadło na choćby najmniejszą dziurę. Przy kolejnym takim większym potknięciu Vincent jęknął, gdyż głowa bolała go niemiłosiernie. Zaczynał żałować, że jako schronienia nie wybrał innego miejsca, suchszego, bo nabawił się jakiegoś choróbska.
 - Już nie śpisz? - zwróciła się do niego kobieta.
 Vincent ziewnął przeciągle i rozejrzał się.
 - Gdzie...? Gdzie jest mój brat bliźniak? - zapytał, chociaż nie oczekiwał, że zdołali go jeszcze odnależc.
Rudowłosa pokręciła głową.
 - Znajdziemy go. Nie martw się.
Minęło kilka minut ciszy, kiedy ciekawska policjantka zaczęła go wypytywać co się z nimi działo. Chłopak opowiedział jej wszystko tak, jak wcześniej to sobie wymyślił. Uciekli z domu, wypili trochę i urwał mu się film. Uwierzyła.
 O to samo wypytywali go na komendzie, a później jeszcze zestresowana matka. Każdemu odpowiadał ze spokojem. Każdego pytał się, co z Martinem. Każdy spławiał go słowami: "Niedługo się znajdzie".
 W domu przez ponad dwie bite godziny wysłuchiwał żaleń matki, że Martin nigdy nie robił takich rzeczy, że to Vincent sprowadza go na złą drogę, ale jest w stanie mu wybaczyć, bo ciężko musiało wychowywać się bez obojgu rodziców. Cierpliwie przytakiwał w odpowiednich momentach, ale gdy tylko zamknął się sam w pokoju, odetchnął z ulgą, że może od niej odpocząć. Kobieta specjalnie wzięła trzy dni wolnego od pracy, ponieważ z tego wszystkiego nie mogła się skupic na niczym innym, niż na swoim zaginionym dziecku. Chciała też miec na oku Vincenta. Nie dało się ukryć, że przez ten wybryk chłopak wyraźnie nadszarpnął jej zaufanie. Pomimo faktu, iż była jego biologiczną matką i rozumiał przez jakie cierpienia teraz przechodzi, nie odczuwał dla niej najmniejszej wdzięczności jak do osoby. Mógł byc wdzięczny za to, że dała mu dach nad głową, mimo że byli dla siebie obcy, ale nie za to, że jest jego rodzicielką. Naprawdę miał specyficzne podejście do życia. Nie był typem osoby, na której zrobiłoby wrażenie na wiadomość o tym, że jest dzieckiem gwałtu, albo że mógłby w ogóle nie istnieć, bo mama rozważała aborcję. Nie zrobiłoby mu się przykro. Luna traktowała to jak jego najgorszą wadę, Toby był obojętny, a Kyle był dumny z ich trójki, że mieli okazję wychowac tak twardą osobę.
 Właściwie w ciągu tych trzech dni nie działo się nic specjalnego. Matka co wieczór wydzwaniała na komendę policji, aby zdobyć nowe informacje, lecz oni utknęli w martwym punkcie. Vincent był zdruzgotany tym, że nie może zobaczyć się z Tobym - nawet nie wiedział, co się z nim dzieje! - więc aby się czymś zając, przeglądał podręczniki szkolne Martina. Nie miał ciekawszych zajęc niż nauka i oglądanie TV. Kiedy nareszcie kobieta musiała isc do pracy, brała nawet pod uwagę opcję, aby zamykac chłopaka pod kluczem, ale ostatecznie postanowiła, że jednak mu zaufa i pełna obaw powróciła do swoich obowiązków. Chłopak okropnie nienawidził naciągania czyjegoś zaufania - ktokolwiek by to nie był), ale ciekawość nad nim zwyciężyła i po upewnieniu się, że jego rodzicielka już na 100% wyszła do pracy, wyszedł na zewnątrz zaraz po niej. Ruszył żwawym krokiem do motelu, ku jego zdziwieniu okazało się, że już od czterech dni nie wynajmuje żadnego pokoju. Mógł go szukac po innych motelach, ale instynkt podpowiadał mu, że Toby nie znajduje się w żadnym z nich. Zgodnie ze swoimi przeczuciami podążył w głąb lasu, w stronę jego starego domu, gdzie sam miał okazję byc po raz pierwszy. Miał słabą orientację w terenie, więc trafił tam po dłuższym czasie. Bez skrępowania wtargnął do środka, przeszedł przez zapyziały salon, następnie wspiął się po schodach na korytarz i stanął w miejscu. Przed nim ukazała się czyjaś sylwetka, odwrócona do niego plecami. Nie był to Toby ani Kreis. Spokojnie czekał w miejscu, aż mężczyzna się odwróci. Zacisnął dłoń na rękojeści jego sztyletu, który wcześniej schował w kieszeni fioletowej bluzy Martina (pozwalał sobie na noszenie jego rzeczy).
 - Czego tutaj chcesz? - warknęła nieprzyjemnie postac zachrypłym głosem. Nastolatek zorientował się, że napiął mięśnie gotów walczyc, więc zrobił to samo.
 - Szukam kogoś - odsyczał równie nieprzyjemnie, ale nie aż tak groźnie. Mężczyzna słysząc jego "dziecięcy" głos zaśmiał się, myśląc, że to kolejny bachor szukający atrakcji i mocnych wrażeń w takich miejscach.
 - Spadaj - odparł - Tu nie ma nikogo, kogo byś znał.
 - Zostanę tutaj ile będę chciał. To nie twój dom, prawda?
 - Oczywiście, że mój - odparł podirytowany - Czy tego chcesz czy nie, mieszkam tutaj. - nagle się wyprostował i odwrócił do niego twarzą. Na początku Vincent myślał, że ma zwidy, ale po dokładniejszym przyjrzeniu się, zorientował się - mężczyzna zamiast oczu miał dwie czarne dziury, z których wypływała jakaś maź. Chłopakowi od razu zapaliła się lampka w głowie. W końcu Toby zawsze męczył go historiami, jacy to nie byli jego współ-lokatorzy.
 - Ty jesteś Jack, prawda? - uśmiechnął się zadowolony, a mężczyzna rozchylił lekko wargi ze zdziwienia - Kopę lat, stary.
 Jack cofnął się o kilka kroków.
 - Kim ty jesteś? - zapytał.
 - Nie poznajesz mnie, ale pewnie pamiętasz, jak dekadę temu twój przyjaciel Jeff sprowadził tutaj jakiegoś bachora, prawda? - znowu wyszerzył się do niego, tak jakby był jego starym kumplem.
 - Victor? - uniósł brew pytająco.
 - ...Vincent. - poprawił i zluzował ścisk  na sztylecie.
 Jack rozluźnił się i wydawało mu się, że nawet nieco rozpromieniał na twarzy. Vin poczuł, jak opuszcza go chęc walki i mordu na jego własnej osobie, z czego był zadowolony.
 - Tak, pamiętam.
 - No, to teraz możemy rozmawiać.





cdn...

Perypetie V

 - Jeszcze. - powiedział Vincent zaciskając pięści pod stołem - Opowiedz mi jeszcze.  Bezoki westchnął i mozolnie ściągnął maskę, odsłani...