poniedziałek, 27 czerwca 2016

CreepyPasta - Mike




 Dzień zapowiadał się słonecznie. Mike przeciągał się w swoim łóżku, dopóki nie poczuł zapach sadzonych jajek. Wtedy jedynastolatek natychmiast wstał i powędrował do kuchni, gdzie już czekało śniadanie.
 - Witaj, młody człowieku - przywitał go ojciec - Jak się spało?
 - Nie pytaj... - odparł blondyn zasiadając do jedzenia.
 Pan Richard, czyli ojciec chłopaka wychowywał go samotnie. Żona dawno opuściła go z kochankiem, kiedy jeszcze Mike był mały. Zaraz po tym urodziła kolejne dziecko - Victora - jednak oddała go do adopcji, bo "po co jej bachor". Nigdy nie mówił synowi o tym, że ba brata. Z resztą za mało zarabiał.
  Kiedy Mike skończył śniadanie, wyszedł na dwór po swojego młodszego kuzyna, Lukasa. Spędzali ze sobą prawie całe dnie. Wszyscy z okolicy wręcz ich nienawidzili i trzymali swoje dzieci z daleka od nich, twierdząc "że mają na nich zły wpływ". Nic dziwnego, że tak uważali - w nocy obrzucali domy papierem toaletowym, golili ich pupile i podkradali owoce z sadu. Jednak jakoś nikt nie wpadł na pomysł, by powiedzieć o tym ich opiekunom. Tak więc chłopcy czuli się jak bogowie, wolni i bezkarni.
  Mike wziął ze sobą całkiem wypchany plecak. Przechodząc nieopodal stawu doszły do nich czyjeś głośne śmiechy. Gdy znaleźli źródło tego hałasu, zobaczyli Davida i jego dwóch kolegów. Właśnie podtapiali jakiegoś rudego kota. Mike nie chciał mieć z nimi problemów, więc trochę przyśpieszył kroku. Mało kto chciał z nimi zadzierać, a jeśli już ktoś to zrobił, musiał dysponować albo wielką odwagą, albo wielką głupotą.
 - Zabiją go... - Lukas wskazał ręką na paczkę Davida.
 - To tylko kot... - powiedział Mike.
 - Ale to nasz ulubiony kot! Zawsze się z nami bawił!
 - Raczej uciekał gdzie pieprz rośnie...
 - I nic z tym nie zrobimy?
 - Jeszcze czego! Ciekawe co!
Mały tylko westchnął z nutką żalu w głosie i już się nie odzywał. Jednak miał rację. Oni go zabili. Potem zaczęli czepiać się jakiegoś bruneta. Szybko powalili go na ziemię i zaczęli kopać. Jakże Mike wtedy żałował, że był wtedy taki słaby. Bezsilny. Oprócz przyglądania się nie mógł zrobić nic. Bo co on może? Oni dwóch przeciwko pięciu osobowej bandzie. Tamten brunet raczej by nie pomógł. Chłopaka ogarnęło silne uczucie bezradności. W końcu odrzucił od siebie te ponure myśli. Chłopcy udali się na drugi koniec ich niewielkiego miasta. Następnie puścili się w wielki las. Na drugim końcu znajdowały się tam ruiny jakiegoś zamku. Dowiedzieli się, że parę osób chce się tam wybrać w nocy, by sprawdzić plotki. A plotki były takie, że co nocy po ruinach zamku przechodzi się duch panny młodej, która szuka swojego narzeczonego, zgniecionego pod stertą gruzu. Podobno trupy gości weselnych nadal tam leżą... ale to tylko plotki. Mike po prostu kpił z tych, którzy wierzyli w takie coś. To nie istniało... Przecież sam je wymyślał i roznosił po wiosce. Tak, ponad połowa legend o tej okolicy posypały się z jego ust.  Oczywiście zawsze, jakimś cudem pozostał animowy.
 - Będzie zabawa! - krzyknął Mike, gdy zobaczył ruiny zamku.
Na miejscu wyjął zawartość plecaka. Na ziemi położył nieco poszarpany welon ślubny, krwiste farby, sztuczne dłonie, kosmyk włosów z jakiejś lalki, białe serwetki i chusteczkę, na którą pokropił trochę wody, aby wyglądały jak łzy. Kiedy wszystko wypakował, spojrzał na Lukasa podejrzanie:
 - A ty? Nic nie przyniosłeś?
Chłopiec wzruszył ramionami.
 - Mogłem się tego spodziewać... - westchnął blondyn.
Potem zaczęli przygotowania. Namazali na ścianach czerwoną farbą napisy: "Gdzie jesteś, ukochany?", "Nie uciekniesz", "Nikt stąd nie wyjdzie". Umieścili sztuczne części ciała pod gruzami i zawiesili gdzieś welon z chustą. Serwetki umazali farbą i porozrzucali wszędzie gdzie się dało. Kiedy wszystko było gotowe, chłopcy wrócili do domów. Wrócili tam dopiero wieczorem. Byli ubrani na czarno. Zajęli swoje pozycje. Chwilę później zjawiła się grupa dzieciaków. Były dwie dziewczyny i trzech chłopców. Towarzyszył im wielki, groźny pies. Obaj chłopcy, a w szczególności Lukas, bali się tych zwierząt, ale teraz nie ma odwrotu. Był na smyczy.
Nie minęło dwadzieścia minut, a grupka postanowiła opuścić ruiny zamku. Dzieciaki były mocno przerażone, a chłopcy tylko się powstrzymywali od śmiechu w ukryciu. Nagle Lukas zmienił położenie swojej nogi, tym samym nadeptując na coś i runął do tyłu, na stertę ostrych kamieni. Powstrzymał się od jęku, ale i tak to by nic nie dało. Już się odsłonił. Widać było jego głowę przykrytą czarnym kapturem. Grupa pomyślała, że to pewnie kolejny trup, a pies od razu rzucił się na niego. Lukas krzyczał, odpychał go od siebie, bronił się, wołał o pomoc. Jeden z chłopców imieniem Mati przywołał do siebie psa gwizdem. Ten posłusznie zostawił Lukasa i podbiegł do swojego pana.
 - To ty robisz takie głupie żarty? - warknęła któraś z dziewcząt - Ty udawałeś ducha?!
Lukas otarł twarz i spojrzał na bandę.
 - I to pewnie ty obrzuciłeś nasze domy papierem - jeden z chłopców, Finn, strzykał sobie palcami - I przebiłeś opony w rowerze, co, Lukas?
Chłopiec przełknął ślinę i zadrżał. To on za tym wszystkim stał. On i Mike. Ale zawsze udawało im się uciec. Tym razem jest inaczej.
 - Teraz dostaniesz za to wszystko! - wrzasnął Finn i rzucił się na niego.
Nagle w ułamku sekundy dosłownie przed nim pojawił się Mike i przyjął na siebie cios w szczękę. Nie był zbytnio silny, ale i tak zachwiał się i z trudem nie upadł. Finn spojrzał na niego nieco zmieszany, a po chwili zaczął serię ciosów. Blondyn nawet nie zdążył zareagować. Upadł bezwładnie na ziemię. Kiedy jego oprawca znowu miał się rzucić, chłopak szybkim ruchem wyciągnął ze swojej kieszeni scyzoryk, który zawsze trzymał przy sobie i zadał nim parę machnięć. W pierwszej chwili poczuł satysfakcję. To on ma władzę nad sytuacją, nie przeciwnik. To właśnie przeciwnik czuje się bezsilny, chociaż jeszcze przed chwilą miał przewagę. Przez kilka sekund na jego twarzy zagościł obłąkany uśmiech. Finn krzyknął po czym upadł na ziemię w bezruchu. Czwórka zastygła w osłupieniu. Lukas patrzył na tę scenę przerażony. Nagle ciało Finna leżało w kałuży krwi, która stopniowo się zwiększała. Dopiero teraz Mike odzyskał świadomość umysłu i zdał sobie sprawę z tego co zrobił.
 - Ja n-nie chciałem... - wypowiedział i spojrzał na swoje zakrwawione dłonie, a potem na martwe ciało.
 - Morderca! - krzyknął Mati - Zabiłeś go! Zabójca!
Pies szczeknął, po czym rzucił się przed siebie. Jednak nie na Mike'a. Tylko na jego kuzyna. Prosto na szyję. I pewnie w krótkim czasie rozszarpałby go na kawałeczki, gdyby Mike w niego nie cisnął jakąś cegłą. Pies odbiegł skulony, razem z dzieciakami.
 - Lukas... - wydusił Mike.
Chłopiec był bliski płaczu. Już nie patrzył na swojego starszego kuzyna z podziwem w oczach, ale patrzył na niego jak na mordercę.
 - Ja nie chciałem... - tylko tyle dał radę wydusić.

  Minęły cztery lata od tamtego zdarzenia.
Właśnie tyle Mike przesiedział w poprawczaku. Kara wydaje się zbyt łagodna, ale sąd uznał, że skoro to był jego pierwszy "wybryk" i że zabił w celu obrony - nie ma sensu trzymać go dłużej. Poza tym Mike wyraził skruchę. Bardzo żałował tego czynu. W szkole wszyscy unikali go jak ognia - już nawet nie był gnębiony czy prześladowany. Wszyscy patrzyli na niego odrażającym spojrzeniem. Nawet Lukas nie chciał mieć z nim nic wspólnego. Gdyby ktokolwiek się dowiedział o tym, że się z nim zadaje, też byłby unikany. A tego nie chciał. Tak więc Mike spędzał całe dnie samotnie, a po szkole praktycznie nie wychodził ze swojego pokoju. Nawet nie odsłaniał rolet. Zamykał się od środka. Tam zwyczajnie leżał na łóżku wsłuchując się w muzykę. Zmienił się. Już nie był taki jak kiedyś. Pyskował nauczycielom, sąsiadom. Łatwo dawał się sprowokować do bójki. Wystarczyło jedno dłuższe spojrzenie na niego. Nawet podkradał jakieś towary w mniejszych sklepikach. Jakby zupełnie wdarła się w niego inna osoba. Dopiero przy swoim tacie był "normalny". Uwielbiał go i kochał za wszystko co dla niego zrobił.
 Niebo było zachmurzone. Tego dnia Mike musiał spędzić w szkole dodatkowe dwie godziny, jako kara za ucieczkę. Wtedy właśnie odbywały się dodatkowe zajęcia z biologii, na które chodził Lukas. Poza tymi kilkoma osobami z kółka, Mike'a, dwóch nauczycieli i sprzątaczek, szkoła była opustoszała. W końcu uczniowie - wraz z Mike'm - mogli udać się do domów. Tylko dwaj kuzyni musieli czekać na autobus. A do tego czasu się rozpadało. Chłopcy stali bokiem do siebie. Lukas nawet nie raczył się na niego zerknąć, za to blondyn intensywnie się jemu przyglądał. Czuł do niego złość. To on powiedział swoim rodzicom o jego morderstwie. Tamte dzieciaki były zbyt przerażone i siedziały cicho. Mike nawet nie brał pod uwagę tego, że prędzej czy później któreś z nich ujawniło prawdę. Obwiniał tylko Lukasa. Swojego kuzyna, z którym kiedyś się przyjaźnił, teraz kipiała do niego niechęć i żądza mordu.
 - Więc teraz masz nowych przyjaciół? - powiedział swobodnie Mike. Teraz miał kompletny inny ton głosu. Nie był już taki radosny i beztroski jak dawniej.
 - Wiesz, że to przez ciebie gniłem tam przez cztery lata - warknął i zbliżył się do niego.
Lukas nie obdarzył go nawet spojrzeniem. Czy to był strach przed tym, że zostanie odepchnięty od rówieśników, jeżeli ktoś się dowie, że z nim rozmawiał, czy ze strachu przed dawnym przyjacielem?
 - Z resztą. Co ty możesz wiedzieć. Obroniłem cię przed nimi, a ty mnie wydałeś.
Lukas wbił wzrok w swoje stopy. Mike uśmiechnął się szyderczo i mocno chwycił chłopaka za nadgarstek. Mocno go trzymał, równocześnie wbijając swoje pazury w skórę. Lukas jęknął cicho i próbował się wyrwać, ale blondyn był silniejszy. Cisnął nim o ścianę przystanku i już ułożył swoje w dłonie w pięści, gdy nagle usłyszał:
 - Zostaw go!
Automatycznie się odwrócił. Za nim stała Lisa - rówieśniczka Mike'a chodząca do równoległej klasy. Słynęła ze swojej dobroduszności.
 - Bo co? - syknął Mike i ruszył w jej kierunku, kiedy nagle poczuł uderzenie z tyłu głowy. To Lukas go zaatakował. Mike jęknął tylko cicho i znowu odwrócił się do kuzyna. Tym razem słowa stojącej za nim Lisy nie zadziałały. Niebieskooki okładał chłopaka po całym ciele, jakby to był worek treningowy. Lukas jęczał i błagał, aby przestał. Ostatecznie odciągnęło go dwóch starszych chłopców, a Lukasa i Lisę zaprowadzili do szkoły. Mike nawet za nimi nie szedł. Z resztą autobus już przyjechał. Wsiadł do środka i odjechał, obserwując przez okno oddalającego się Lukasa. Na miejscu nie przyszedł od razu do domu. Czekał na powrót kuzyna pod płotem wujostwa. Kiedy tylko go zobaczył, zerwał się z ziemi i szybko do niego podbiegł. Bez zbędnych słowach wstępu od razu zaatakował. Ale tym razem nie spodziewał się, że wiedział co się stanie i zrobił unik. Szybkim ruchem kopnął go kolanem w brzuch. Mike odpłacił się tym samym, tyle że z ponad dwukrotnie większą siłą. Zadał jeszcze kilka uderzeń i w końcu powalił go na ziemię. Zabiłby go, gdyby nie szybka reakcja sąsiadów. Pan Bill szybko odciągnął chłopaka od leżącego i mocno trzymał, by nie uciekł. Tymczasem rannym zajęli się jego rodzice. Mike omiatał wzrokiem wszystkich gapiów. Wśród nich ujrzał zmęczoną twarz ojca, pełna zrezygnowania. Znowu poczuł się jak wtedy w lesie - czuł żal do siebie. Zawiódł osobę na której mu zależy. Już nawet nie patrzył mu w oczy. Chciał po prostu zniknąć. Szybko obrócił głowę, ugryzł pana Billa i tym samym wyrwał się z uścisku. Pobiegł ile sił w nogach przed siebie. Nieważne gdzie. Byle daleko stąd. Wrócił dopiero parę godzin później. Bardzo cicho czmychnął do swojego pokoju i się zamknął. Wtedy to zrozumiał. To wszystko przez Lukasa. Nienawidził go za to co zrobił. Niekiedy go widział, miał ochotę go rozszarpać. Rozwiązanie było proste - należy się go pozbyć. Właśnie do takiego wnionsku doszedł Mike.
 Parę dni później wszystko wróciło do porządku dziennego. Mike nom-stop obserwował Lukasa. Po szkole poszedł za nim i innym jego kolegą do parku. Podczas gdy oni rozmawiali w najlepsze, blondyn czaił się za drzewem. Tylko czekał na odpowiedni moment. Park był bardzo zacisznym miejscem, mało osób do niego chodziło. W końcu obaj znaleźli się tuż obok niego. Wystarczyłoby wyciągnięcie ręki. Mike szybko wyskoczył z ukrycia i zatopił nóż w szyi kolegi Lukasa, aż po rękojeść. Padł na ziemię jak długi. Lukas nim zdążył coś zrobić, został obalony na ziemię. Do jego oczu nazbierały się łzy. Na twarzy Mike'a malował się obłąkany uśmiech. Przyłożył już zakrwawione ostrze do szyi nastolatka. Nikt nic nie widzi. Teraz już nikt go od tego nie powstrzyma. Tak długo na to czekał. Intensywnie wpatrywał się w jego zapłakane oczy, czekając aż cokolwiek powie. Nie wydobył z siebie najmniejszego dźwięku. Mike lekko przesuwał ostrze po jego szyi, jakby się zastanawiał które miejsce naciąć. Zdecydował się w serce.
 - Żałośnie wyglądasz, kiedy jesteś bezradny.
Uniósł broń do góry i błyskawicznie rozciął mu klatkę. Lukas zawył z bólu. Dławił się własną krwią. Mike wbijał najpierw nóż w pojedyńcze części ciała i napawał się każdym krzykiem, przepełnionym ludzkim cierpieniem i rozpaczą. Jednak jęki stały się nieco irytujące i mogły kogoś przyciągnąć, więc blondyn odciął mu język. Znowu poczuł się silny. Zaczął obdzierać skórę z jego palców, aby potem je wyrwać, niczym piórko u jakiegoś ptaka. Ogarnęła go euforia. Ostatecznie jego ostrze przebiło serce. Mike wstał ze zwłok kuzyna i pochylił się nad nimi. Następnie wyciął mu flaki i owinął nimi jego głowę. Po wszystkim te uczucie wyższości zniknęło. Chciał znowu z kimś wygrać. Wnet spojrzał się za siebie. W jego stronę ktoś zmierzał. Był daleko, więc nie widział tego co tutaj zaszło. Mike uśmiechnął się sam do siebie i ruszył w stronę przechodnia.
 - Żałosny...

czwartek, 23 czerwca 2016

Dni z życia CreepyPast 30



Z punktu widzenia Toby'ego...
 Ostatnio coraz więcej czasu spędzam z Milanem. A skoro już przy nim jesteśmy, przez niego spędziłem noc na drzewie. Zachciało mu się drażnic pieski. Ale nie zauważył, że nie były na smyczy. Cztery psy były zamknięte w małych, niskich ogrodzeniach. Z łatwością je przeskoczyły i zaczęły za nami pościg. Nawet nie warto było krzyczec, bo tamta wioska to jakieś totalne odludzie i kto by chciał zadzierac z wściekłymi psami? Wdrapaliśmy się na jakieś drzewo i tak przeczekaliśmy calutką noc. Dopiero rano wylądowałem na ziemi. Strzelały mi kości, tak samo jak Milanowi.
 - Zmywajmy się zanim wrócą - oświadczył Milan.
Kiwnąłem głową i poszliśmy w stronę lasu, ale kiedy chciałem ruszyc na "górę" usłyszeliśmy kobiecy krzyk. Udaliśmy się w stronę hałasu. Nie było tam nikogo, oprócz Kreisa z podbitym okiem i krwotokiem nosa. Na nasz widok odwrócił lekko głowę w przeciwną stronę. Chyba nie chciał pokazywac, że jest obity.
 - Stało się coś? - spytałem podchodząc bliżej.
 - Nic... - parsknął - To już nawet dziewczyny nie da się przytulic...
 - Cherry Pau?
 - Skąd wiesz?
 - Od Kagekao. Coś tam o tobie mamrotał.
Kreis westchnął, wytarł krew i przyłożył do swojego nosa dłoń, by powstrzymac krwawienie.
~Time skip~
 - Toby, gdzie mieszkasz? - słyszałem jakieś bełkotanie Kreisa. Byłem mocno pijany, nawet nie byłem w stanie powiedziec gdzie mieszkam. Miałem zamiar wrócic wcześnie, ale znalazłem troszkę pieniążków w spodniach... Kreis też trochę zdobył... wiadomo co było dalej. Jedyny przytomny to Milan (gościu jest niepełnoletni, to dlatego [17])...
 - Toby, jak nie powiesz gdzie mieszkasz, to cię tu zostawię - bełkotał dalej. Było grubo po północy.
Milan już dawno poszedł, jakieś trzy godziny wcześniej.
Ledwo stałem na nogach podtrzymywany przez Hunter'a. Powoli odpływałem. Poczułem jak kładzie (czyt. rzuca) na ziemię. Chodził w koło mnie i coś mruczał. Czymś mnie przykrył. Rano obudziłem się kompletnie skacowany i... nagi? A,nie, miałem spodnie i buty. Na gołym ciele miałem "czerwone ślady". Byłem skołowany. Leniwie podniosłem się z ziemi i rozejrzałem po okolicy. U moich stóp leżał kto? Kreis. Przykryty moimi ubraniami. Gwałtownie go szturchnąłem. Chłopak przeciągnął się i ziewnął.
 - Dlaczego mnie rozebrałeś w nocy? - spytałem nie czekając aż się całkowicie obudzi.
 - Sam tego chciałeś... - wymamrotał i obrócił się na bok.
Zabrałem moje ubrania i założyłem je na siebie.
 - Czekaj... czy... - przygryzłem sobie wargę.
Hunter szybko wstał i zaczął się śmiac.
 - Żebyś widział swoją minę! - powiedział powstrzymując łzy.
 - Co...?
 - Ja Cię rozebrałem i zrobiłem te ślady na twoim ciele, ale warto było, żeby zobaczyc twoją reakcję!
 - Co...
Poczułem jak oblewa mnie rumieniec.
 - Nigdy więcej imprez z tobą... - oznajmiłem i chwiejnym krokiem ruszyłem do domu. Na miejscu od razu rzuciłem się na podłogę... tak, na podłogę. Zasnąłem w krótkim czasie. Obudziłem się dopiero wieczorem, w swoim łóżku. Wstałem i nadepnąłem na mazaki. Dopiero w łazience odkryłem, że mam pomalowaną twarz. Chyba pół godziny usiłowałem to zmyc. Kiedy wreszcie się udało, usłyszałem jakieś szmery dochodzące z korytarza. Powoli wyszedłem. Moim oczom ukazały się Alice i Clockwork. W pierwszej chwili ich nie poznałem. Alice była uczesana w wysokiego kucyka, w niebieskiej bluzie i dziurawych jeansach. Miała granatowe trampki, a nawet lekki makijaż. Już nie było widac jej worów pod oczami, które to zwykle jako pierwsze rzucały się u niej w oczy. Za to Clockwork miała czarną przepaskę na "oku", nieco obcisłe, niebieskie jeansy i biały top, który odsłaniał jej brzuch. Dodatkowo miała odpiętą bluzę w gwiazdki, czy co to tam było. Miała założone czerwone trampki, a uczesana była w warkocz, kilka pasemek miała przefarbowane na blond.
 - Wybieracie się gdzieś? - ziewnąłem. Może i przespałem pół dnia, ale nadal byłem zmęczony.
Alice uśmiechnęła się triumfalnie i pokazała mi przed twarzą dwa świstki papieru. Alice... uśmiecha się...
 - Na występ mojego ulubionego zespołu! - Alice aż piszczała z radości - "3OH!3" Clockwork wygrała te bilety!
Wzruszyłem tylko ramionami, powiedziałem: "Bawcie się dobrze" i powędrowałem z powrotem do pokoju.

CDN...




Bardzo przepraszam za taki krótki post. Kompletnie nie wiem jak to wszystko "zakończyc". Dotrwamy do 33 i rozpoczynamy II serię/sezon/cokolwiek. Pamiętacie tamtą notkę o wielkim time skip? Plany odwołane. Postanowiłam, że zachowam to na IV, albo V, żeby blog był prowadzony jak naaajdłużej. Mam nadzieję, że przez takie krótkie notki was nie stracę... 0_0
Trzymajcie się, moje Koszmarki!
I przepraszam za brak niektórych polskich znaków, klawiatura kaput, a w "Sprawdzaniu pisowni" ciągle wstępują błędy. Life is brutal.

niedziela, 19 czerwca 2016

Dni z życia CreepyPast 29


Z punktu widzenia Ben'a...
Już na początku czerwca Toby, Jeff i Soul Taker postanowili kupić baaaasen. Jakby mało było tutaj stawków, jezior, czy jakie tam hugo...  na dodatek umieścili go zaraz pod balkonem. Mamy dużo wolnych pokoi, ale tylko jeden z nich ma balkon. Bardziej to przypominało pałac niż dom, ale mniejsza z tym. Jeff przez ten basen otarł się o śmierć. Siedziałem spokojnie w ogródku, schowany za drzewem. To chyba jedno z niewielu miejsc, gdzie jest internet (cuda się zdarzają). Niebezpiecznie blisko ich basenu, ale dla jakoś dałem radę to znieść. Do czasu, kiedy Jeff zeskoczył z balkonu do basenu. Kiedy usłyszałem ten głośny plusk, położyłem telefon obok siebie i lekko się wychyliłem. Basen kaput. A woda wylewała się na wszystkie strony. Od razu wskoczyłem na drzewo, gdy tylko poczułem mokro. Zapomniałem o najważniejszym - o telefonie... W ciągu zaledwie dwóch minut Jeff skończył poturbowany, a ja w kaftanie bezpieczeństwa. Slender osobiście mi go założył i ostrzegł innych, by mnie nie uwalniali. Błagałem go, by to odwołał, ale biały udawał, że nie słyszy. A inni mieli mnie gdzieś. Ugh, to strasznie drapie! Dopiero po TYGODNIU Slenderowi przypomniało się o mnie i to zdjął... TYDZIEŃ. Na całym ciele miałem różowe odciski. Wyglądały jak blizny. Przynajmniej znowu mogłem korzystać z internetu, bo powoli dostawałem szału. Zauważyłem, że na moim komputerze pojawiło się jakiś folder, o nazwie "Nowy folder" (xD). Znajdowało się tam kilka zdjęć. Prawdopodobnie miały tydzień, bo wcześniej bym je zauważył. A kiedy byłem w kaftanie...     Mniejsza z tym. Zdjęcia przedstawiały nic innego, jak las na terenie tej góry. Kilka robionych nam z ukrycia... Dowiedziałem się, że Red za tym wszystkim stoi. Uznał, że muszę dowiedzieć się co się działo przez ten tydzień, kiedy to siedziałem zamknięty w magazynie na bronie, albo leżałem pod drzewem...  niektóre idealnie nadawały się do szantażu... ale niektóre musiałem usunąć, żebym nie dostał opinii zboczeńca i podglądacza. Po przejrzeniu wszystkich zdjęć, zmieniłem nazwę folderu na "haki" (huehuehue). A potem zmieniłem ponownie na "Sevendays". Niech wiedzą, że mam znajomości z Samarą!


Z punktu widzenia Jeff'a...
Zwykle nie preferuję misji długoterminowych, ale byłem wniebowzięty, kiedy Zalgo oświadczył nam, że dotarcie do celu naszej nowej misji to mniej więcej dwa tygodnie, może półtora jak dla nas. Nareszcie będę miał spokój od tych paskudztw... niepotrzebnie złożyłem im tyle kretyńskich obietnic. A kiedy odmawiałem, broniły się płaczem. Wtedy wszyscy patrzyli na mnie jak na potwora, totalnego dupka. Dodatkowo Jane miała ze mnie ubaw... Jedyne co mnie tu tu trzymało, to Vincent. A szpadajcie! Wyjeżdżam na urlop z Soulem! Jeszcze o tej samej godzinie wyruszyliśmy. Zalgo nawet dał telepatyczne obrazy drogi. Nie sposób było zapamiętać wszystkie, ale jeśli byliśmy blisko, dostawaliśmy deja vu. Na miejsce trafiliśmy po dziewięciu dniach. Oczywiście starałem się to przedłużyć, żeby szybko tam nie wracać... Za to na misji mało mnie nie nadziali ołowiem. Mieliśmy wykraść jakieś dokumenty, które znajdowały się w willi jakiegoś bogacza. Bardzo dużo osób się tam kręciło, ale dlaczego tak mało ochroniarzy? Szybko się wszystkich pozbyliśmy i zostawiliśmy pół żywego ogrodnika za zdradzenie nam, gdzie znajduje się dokument. Wiecie, taka nagroda. Ale potem i tak patyczkowaliśmy się z hasłem do sejfu. Ostatecznie Soul Taker pożyczył sobie jeden pistolet i próbował sprzedać kulę  metalowym (żelaznym?) drzwiczkom. Ani drgnęły. Przeszukaliśmy każdy zakątek budynku, w nadziei, że właściciel okaże się kretynem i zapisał gdzieś kod. Na nic. Chcieliśmy podpytać ogrodnika, ale skubaniec zdążył umrzeć. Kiedy tak sterczeliśmy nad jego zwłokami, nagle drzwi otworzyły się, a do środka weszła jakaś dziewczyna. Miała kręcone blond włosy, tatuaż motyla na dłoni, skąpe drogie ubrania, mocny makijaż i piękne, duże...  oczy. Płaska z przodu jak i z tyłu. Na nasz widok pisnęła z przerażenia. Białowłosy natychmiast zerwał się z miejsca, zaszedł od tyłu i przyłożył nóż do gardła, drugą ręką ściskając za rękę powyżej łokcia.
 - A teraz mi powiesz, po co tu przyszłaś i kim jesteś dla Johnyego Fiza - zaczął.
Nie odpowiadała. Była wpatrzona w zwłoki ogrodnika, którym właśnie wycinałem piękny uśmiech.
 - Odpowiadaj! - warknął i mocno ścisnął, aż jęknęła.
 - J-ja mieszkam tu-tutaj, a Jo-Johny to m-m-mój ojciec... - odpowiedziała dygocząc - K-kim jesteście? I co zrobiliście? Pro-proszę, nie róbcie mi k-krzywdy... zrobię co ch-chcecie.
 - Co chcemy? - Soul uśmiechnął się szyderczo i pociągnął ją za sobą w stronę piwnicy. Podążyłem za nimi. Białowłosy postawił ją naprzeciwko sejfu.
 - Podaj kod - powiedział.
 - Cz-czterysta sie-siedem.
Soul wbił kod, a drzwi otworzyły się. W środku, w koszulce leżały jakieś papiery. Soul schował je w jakiejś kieszeni. Następnie przybliżył się do blondynki, przypierając ją tym samym do ściany.
 - Jednak nie jesteś taka pusta - uśmiechnął się. Wyglądał jakby chciał dokonać na niej gwałtu.
 - Nie rób mi nic... - błagała.
Soul ustawił jej twarz tak, że patrzył jej prosto w jej zapłakane oczy.Przybliżył się bardziej i objął w tali. Twarz wygiętą miał w uśmiechu. Chwilę potem dziewczyna zrobiła się kompletnie biała. Nie było tylko tego widać na twarzy, gdyż miała tapetę. Bardzo głośno krzyknęła. Z jej oczów wydostawał się jakiś jasnoniebieski dym. Dokładnie tego samego koloru, jakie mają oczy Soula. Wtedy on bardzo szybkim ruchem coś wyjął z kieszeni, a mnie oślepił ten niebieski blask. Usłyszałem tylko jęki i krzyki tej dziewczyny. Kiedy było po wszystkim, zobaczyłem tylko tą dziewczynę leżącą na podłodze. Soul trzymał w dłoni słoik.
 - Co to jest? - spytałem wskazując na zawartość szklanego naczynia.
 - Jej dusza - odpowiedział z uśmiechem na twarzy.
 - To dobrze, bo już myślałem, że jeśli takie jęki wydawała, to gwałt.
Oboje się zaśmieliśmy. Chłopak schował słoik i ruszyliśmy na zewnątrz. Było już ciemno. Zdecydowaliśmy, że prześpimy się tutaj. Chyba w jedną noc nikt się nie zorientuje, że wszyscy zostali pozabijani, nie? Dla bezpieczeństwa zabarykadowaliśmy drzwi i zasłoniliśmy okna.  Dopiero rano wybiliśmy okno i ruszyliśmy do domu. Już naprawdę nie chciało się nam używać drzwi. Ale najpierw coś zjedliśmy i zwędziliśmy parę rzeczy... Znalazłem granaty, więc puściliśmy to miejsce z dymem. Powrót zajął nam dłużej niż dotarcie na miejsce. I to o wiele dłużej. Szesnaście dni. Ale lepiej dla mnie. Ale to musiało się kiedyś skończyć. Byliśmy dopiero o czwartej nad ranem, więc większość jeszcze spała. Soul jeszcze sprawdził czy ma ten papier i popędził gdzieś tam to Pana... oczywiście mu towarzyszyłem, nie chcę tam wracać. Potem przemknęliśmy do pokoju najciszej jak się dało. Ale Vincent nie spał. Zaczął się śmiać na mój widok i natychmiast do mnie podbiegł.To już moja mama nie cieszyła się tak na mój widok niż on na mój.
 - Jeff! - krzyknął zadowolony, że obudził Liu...
 - Mały stawiał nam trudne warunki - powiedział Liu cicho - Albo Cię sprowadzimy z powrotem, albo się głodzi. W ogóle nic go nie śmieszyło. Wcisnął tylko parę łyżek.
 - Ale żeby się głodzić? - zaśmiał się lekko Taker i runął na łóżko.
Wziąłem Vincenta na ręce i od razu poczułem te burczenie w brzuchu. Zszedłem z nim na dół, żeby go nakarmić. Ale nie jadł. Nie chciał. Może po prostu mu nie smakuje? Próbowałem nakarmić go czymś innym, niż tylko "papką z słoika". Odnotowałem nową cechę charakteru - wybredny. Wtedy poszedłem z nim do Slendera. Wujaszek pooglądał go trochę, przeniósł się gdzieś i wrócił z jakimiś tabletkami, które mi dał. Rozpuściłem jedną w soku i bodajże na chama mu to wcisnąłem... (Vincentowi, a nie wujkowi). Tabletka podziałała. Po kilku godzinach znowu jadł tak, że mało mi palca nie odgryzł. Nareszcie się zmęczył i położyłem go spać. Wreszcie mogę położyć się spać... albo i nie, bo tamte gnidy się obudziły..




CDN...

wtorek, 7 czerwca 2016

Dni z życia CreepyPast 28


 Z dala od ludzi


Z punktu widzenia Toby'ego...
Kiedy dotarliśmy do domu, myślałem, że to jakieś żarty. Znajdował się w głąb lasu - naprawdę, Skrollversi na pewno nas tam nie znajdą, szczególnie, że to zaledwie parę kilometrów od starego domu! Miał tylko trzy pokoje - na pewno się pomieścimy, kiedy nas jest ponad... 30? I do tego ktoś już w nim był. Czyli Nikki, Mike i Nathan, jeśli pamiętam. Logika mojego pana. Na szczęście wujaszek  powiedział, że to tylko "dom tymczasowy" i musimy przeżyć do jutra. Yeah! Nie zamierzałem się tam kisić, więc wyszedłem do lasu (w którym i tak się znajdowałem)... No i wiecie kogo spotkałem? Dum, dum, dum... Milana! Trenował rzucanie nożami i mało mnie nie zabił... No cóż... Pogadaliśmy trochę, zmierzyliśmy się w "bitwie na niby" i tak zleciała połowa dnia. Kompletnie straciłem poczucie czasu. Było miło, dopóki nie zjawił się on...
 - Toby, jednoczysz się z wrogiem? - usłyszałem za sobą głos Candy Pop'a.
 - Milan to nie wróg - odwróciłem się w jego stronę.
 - Serio? Bo tak jakoś podejrzanie wygląda...
 - To samo można powiedzieć o tobie - wtrącił Milan.
 - Że niby ja podejrzany? To wy chodzicie w lesie po krzakach!
Oboje zrobiliśmy faceplama i westchnęliśmy równocześnie. Nagle Milan krzyknął "RUN, TOBY, RUUUN!" i popędził gdzieś przed siebie. O co chodziło? Do moich uszu dotarł szum. Spojrzałem za niebieskowłosego.
 - Ratuj się, Candy! - wrzasnąłem i pobiegłem za Milanem ile sił w nogach. Powód - Offendy. Chociaż w sumie Candyemu by to nawet pasowało... *leny face*. W końcu zagrożenie minęło. Offender całkowicie zniknął z pola widzenia. Po tym trafiliśmy na Jeff'a, trenującego Vincenta...
 - On jest upośledzony? - zapytał Milan przyglądając się Jeff'owi. Byliśmy od niego parę metrów, schowani za drzewem. Nie widział nas.
 - Wiesz, też byłbyś upośledzony, gdybyś się jarał żywcem... - odpowiedziałem i spojrzałem w niebo.
Nagle poczułem zimne ostrze na szyi. Zauważyłem, że Vincent jest sam.
 - Ja upośledzony? - głos Jeff'a. Odwróciłem się. Stał za mną i mierzył nas wzrokiem.
Jakim cudem się tu wziął?!
 - Co ty z nim wyczyniałeś? - zmieniłem temat i wskazałem na Vincenta.
 - Trenuję go na mordercę...
Powoli się wycofaliśmy...

TIME SKIP

Z punktu widzenia L.Jack...
Jak mówił nam Slender, na następny dzień wyruszyliśmy do nowego domu. Oczywiście musiał być na totalnym odludziu... Niedaleko miasta znajdowała się góra, ogarnięta przez lasy. Gdzieś tam na górze był dom... Trochę zaniedbany, ale było tam DUŻO innych atrakcji. Dużo huśtawek z pomostami do skakania, jakieś mniejsze opuszczone chatki, jezioro, porzucone samochody (czyt. złom), opuszczone sklepy. Normalnie raj dla zabójców! W dodatku mieliśmy blisko do tamtego lasu, gdzie "mieszkali" Mike, Nathan i Nikki, a równocześnie daleko od starego domu, Skrollversów i z dala od ludzi. Sam dom był sporych rozmiarów. W salonie był balkon z wyjściem do ogródka. Na górze były trzyosobowe pokoje i dwie łazienki. Dodatkowo na dole była też jedna. Postanowiliśmy nie zmieniać składu i zostać w pokojach tak jak byliśmy. Tylko dziewczyny dokonały małych komplikacji. Clockwork, Jane i Alice były razem, jeszcze Ann, Judge i Zero. No i jeszcze na miejsce Toby'ego wstąpił Soul Taker, a jego wywalili do Maskyego i Hoodiego. Za to Kagekao przenieśli do lalkarza i malarza. A Sally? Była sama, ale Slendy powiedział, że będziemy mieli kogoś nowego. Serio? Co chwilę ktoś nowy? Ech...
 - Full wypas! - powiedział Jason, kiedy weszliśmy do swojego pokoju - Mógłbym nigdy nie schodzić z tej góry!
 - A mówią, że Slender nie ma gustu... - powiedział Candy i otworzył jedno okno (były dwa).
Runąłem na łóżko, rozpowszechniając po pokoju kurz.
 - Wypadałoby posprzątać - stwierdziłem.
 - Jutro się tym zajmiemy - ziewnął Jason. Nagle rozległ się czyiś krzyk. Wyszliśmy sprawdzić co było jego przyczyną. Na korytarzu był zapłakany Ben z telefonem w dłoni. A raczej z kawałkami telefonu.
 - Tutaj jest słaby internet! - walał się po podłodze wrzeszcząc - I co ja teraz zrobię ze swoim życiem?!
 - Spoko stary, czuję to samo... - powiedział Red i położył się obok niego.
Leżeli tak aż do wieczora. W końcu Puppet powiedział im coś i automatycznie się ogarnęli i gdzieś wyszli.
Kolejnego dnia wszyscy zabraliśmy się za sprzątanie. Zabrało nam to połowę dnia. Zaraz po tym Jeff rozpoczął trening ze swoim dzieciakiem. Cóż za wspaniały opiekun...
Na następny dzień zniknął Toby. Nikt nie zna powodu, prawdopodobnie włóczy się gdzieś z kimś po lesie, albo bardziej wiarygodne - został porwany przez kosmitów.
Kolejny dzień... postanowiłem się w końcu gdzieś ruszyć. Wybrałem się nad staw, czy to tam jezioro...  Była tam część bandy. Nie ma to jak wypchać kogoś cukierkami...
Kolejny time skip - z samego rana przywitał nas stół z obfitym śniadaniem. Zjedliśmy wspólnie. Towarzyszyły nam majestatyczne zapachy - nerki przyrządzane na różne sposoby. Tego samego dnia odkryłem, że w tej nieumeblowanej (no nie do końca, bo stała tam szafa) i najciemniejszej części domu jest schowek na bronie i dużo więcej. Bronie palne, miotające, ostrza, trucizny, więzły, strzykawki, pałki... i wyszedłem na totalnego kretyna, kiedy o tym powiedziałem. Okazało się, że wszyscy już dawno wiedzieli o broniach... Wygląda na to, że muszę poświęcić więcej czasu na poznawanie tego domu. Pewnie się już domyślacie, co robiłem do końca dnia. Tak... napierdzielałem z karabinu! Do czasu kiedy dostałem opiernicz. Zwiedzaniem zająłem się później. Odkryłem jeszcze wejście do piwnicy w ogrodzie, w której niewiele było. Tylko pusta przestrzeń i pająki. Idealne miejsce na tortury, prawda?
Kolejnego dnia Toby stwierdził, że woli wrócić do starych kompanów i przestawił tam jedno łóżko. Kagekao przeniósł się tam gdzie wcześniej. Czyli prawie żadnych zmian.
Następny - Jason wpadł w szał i "niechcący" zaatakował Zalgo, który to przyszedł w odwiedziny. Chłopak skończył z połamanymi żebrami i wykręconymi nadgarstkami. Był prawdziwy rozlew krwi. Jason był cały poobijany i dostał krwotoku z nosa. Właściwie to już nie przypominał człowieka, tylko dziwne, chodzące, wydające odgłosy (jęki) coś. Na szczęście w ekspresowym tempie przenieśliśmy go do Dr. Smiley - mamy do niego blisko, to tylko parę metrów od zejścia z góry. A Slenderowi się nie chciało go uleczyć. Niby jesteśmy jego "dziećmi"... Dodatkowo kiedy Zalgo się zmył, pojawiła się nasza nowa współlokatorka - Lazari. Największy koszmar Jeff'a. Miał z nią straszne przeżycia, tak samo jak Helena. Oczywiście trafiła do Sally. Nareszcie nie musimy się wysłuchiwać jej marudzeniu, że nie ma się z kim bawić. Coś czuję, że na Lazari nie skończymy... Ale przynajmniej koniec z krwawieniem uszu.



Z punktu widzenia Jeff'a...
Ten dzień zapowiadał się tak pięknie... Liu mnie wyręczył i zajął się Vincentem, a ci najbardziej upierdliwi (Sally, Candy, Lazari, Jane, Nina) gdzieś wyszli. Balanga! Miałem szyderczy plan - spać do siedemnastej. Jednak to było zbyt piękne, by było prawdziwe. Niestety, arę minut po ósmej w mojej głowie rozległ się ten irytujący pisk; Znowu misja do wypełnienia. Leniwie zwlekłem się z łóżka zmusiłem do ogarnięcia się. Znalazłem swoje noże i w parę minut znalazłem się w terenie... Soul był już zwarty i gotowy, za to ja w połowie ospały. Misja zajęła nam dobre parę godzin, w dodatku musieliśmy znosić warunki pogodowe - akurat tego dnia raz było zimno, a raz upalnie. Po powrocie chciałem od razu wrócić do spania, ale w tym przeszkodził mi te dwa małe koszmary. Stanęły przede mną wbijając we mnie swoje przesłodzone oczka, zagradzając mi tym samym drogę do pokoju.
 - Już wróciłeś? - spytała Sally - W takim razie możemy pójść teraz!
 - Dajcie mi spokój... - mruknąłem, ale one nie dawały za wygraną.
 - Obiecałeś! - wrzasnęła Lazari.
No tak, obiecałem im, że pójdziemy poskakać z pomostu, z huśtawką.. Nie, nie, nie zgodziłem się dobrowolnie, po prostu one coś do mnie mówiły, a ja przytakiwałem nie słuchając. I zanim się zorientowałem, złożyłem kilkaset obietnic.
 - Odczepcie się - ziewnąłem - Idźcie się pobawić czy coś.
Próbowałem je ominąć, ale te koszmary wybuchnęły głośnym płaczem.
 - Co wy...? P-przestańcie! Nie róbcie mi wstydu!...
 - Obiecałeś nam! - szlochała Sally - Przyrzekłeś!
Próbowałem je jakoś uspokoić, zanim zlecą się wszyscy. W końcu mocno wkurzony wywrzeszczałem:
 - Dobra! Pójdę z wami!
Natychmiast przestały ryczeć, a ich twarze zrobiły się pełne nadziei.. Zaśmiały się i pociągnęli za bluzę. Trzymali mnie tak aż nie dotarliśmy do jakiegoś pomostu z huśtawką. Małe terrorystki... Za każdym razem kiedy próbowałem się wymknąć, one zwracały całą swoją uwagę na mnie. Cóż za wyczucie czasu. Jak to dobrze, że są naiwne i uwierzyły w każdą moją wymówkę. KAŻDĄ. Ale i tak musiałem je bujać. To wyglądało tak żałośnie. Dlaczego akurat na mnie? Żeby jeszcze tego było mało, musiała się tu zjawić ta żmija Jane. Nosiła ze sobą aparat i szyderczy uśmiech... Domyślamy się o co chodzi... Zaczęła mi robić zdjęcia.
 - Jeff, bardzo groźny morderca, bawi się z dziewczynkami - śmiała się Jane.
Przeklinałem sobie cicho pod nosem. Nareszcie znalazłem sposób na ucieczkę. Złapałem za huśtawkę, wszedłem na pomost i skoczyłem, wcześniej biorąc rozbieg. Zrobiłem parę bujnięć, aż w końcu puściłem się i spadłem prosto w krzaki, a z nich przeturlałem się w dół. Jak miło, że nie było pokrzyw... Nagle walnąłem głową w drzewo. Powstrzymałem się od krzyku. Następnie zszedłem jeszcze trochę niżej i obszedłem górę do połowy, żeby wrócić niezauważony przez nie. W domu wziąłem prysznic i wyrzuciłem ubrania do pralki. Wujaszek pomyślał o ubraniach zapasowych dla nas. Ale tak serio, to oprócz bielizny i szafrloku nie miałem na sobie nic. To teraz tak się dostać do pokoju, żeby Nina nic nie widziała. Udało się bez komplikacji. I tam wreszcie mogłem położyć się spa... nie, jednak nie. Chłopaki postanowili sobie tu pograć w butelkę. Nie przeszkadzałoby mi to, gdyby nie było Candy Pop'a. Ale dali mi dopić zawartość butelki... czy oni tam dali pigułki gwałtu?
 - A więc to tak zginę! - pomyślałem i wywróciłem się na podłogę. W ciągu paru minut zaczęło mi się kręcić w głowie. W końcowym efekcie zasnąłem na ziemi... przygnieciony przez Candy'ego... (Lekcja pierwsza: wszystko co robi Candy Pop jest dwuznaczne). I to by było na tyle z moich wielkich planów.




CDN

Perypetie V

 - Jeszcze. - powiedział Vincent zaciskając pięści pod stołem - Opowiedz mi jeszcze.  Bezoki westchnął i mozolnie ściągnął maskę, odsłani...