czwartek, 30 sierpnia 2018

Perypetie V



 - Jeszcze. - powiedział Vincent zaciskając pięści pod stołem - Opowiedz mi jeszcze.
 Bezoki westchnął i mozolnie ściągnął maskę, odsłaniając swoją nienaturalnie szarą w kolorze, zniszczoną skórę i czarne oczodoły, pod którymi wypłynęła jakaś czarna, zaschnięta maź. Odgarnął z czoła włosy. Vincent przypatrywał mu się intensywnie wiedząc, że Jack i tak się o tym nie dowie.
 - Zabiłeś kiedyś kogoś? - nagle Jack zmienił temat, wprowadzając tym samym nastolatka w zakłopotanie.
 - Nie - odparł szybko - Byłem szkolony...
 - Rozumiem.. - przerwał mu. Między nimi zapadła cisza. Chłopak nadal wpatrzony był w trzydziesto-parę latka, zastanawiając się, czy zechce opowiedzieć mu więcej o tym, co działo się, odkąd Toby go zabrał i uciekł.
  Wiedział na razie, że od ich zniknięcia wszystko pozostałe zaczęło się sypać. Najpierw jego dziewczyna - teraz eks - wyruszyła za nim w pogoń i nigdy nie wróciła ani nigdy go nie odnalazła. Następna była Jane, która chciała powrócić do normalnego życia. Nina, która straciła ukochanego. Helen, Judge, Puppeteer i Zero po prostu się wymknęli i słuch po nich zaginął. Jedynie Slenderman, Masky i Hoodie starali się wszystkich utrzymać w jednym miejscu, ale i oni po bardzo długim czasie, nękani przez Skrollverse, złamali się i również uciekli, zabierając ze sobą Sally, która nie miała gdzie się podziać. Teraz najprawdopodobniej mają nowego przydupasa w drużynie. Jedynie on, Kasper i Zak pozostali w pobliżu, a tamta dwójka została okrzyknięta przez mieszkańców miasta "podpalaczami kościołów". Nie tylko kościołów, ale i domów świadków jehowy, cmentarzy i krzyżów.
 Jack nie wiedział o czym ma dalej opowiadać. Zmienił więc temat po raz kolejny:
 - Co za porąbana akcja! - zaśmiał się pod nosem. - Nareszcie poznałeś swoją biologiczną rodzinę i od razu wszystko się sypie! Gdzie Toby?
 Vincent zamarł. Spodziewał się spotkać Toby'ego tutaj, lecz intuicja go zawiodła. Teraz nie wiedział kompletnie gdzie go szukać i martwiło go to.
 - Ja nie wiem... - przyznał zakłopotany. W głowie układał sobie najczarniejsze scenariusze, jak to Skroll, którego znał tylko z opowiadań dopadł go i zabił, pożywiając się jego truchłem, jak to zrobił z Jeffem. Albo Mark maczał w tym palce? Vincent złapał się za włosy i westchnął ciężko. Najpierw brat, teraz on...
 - Spodziewałem się, że tutaj go znajdę... - zaczął, ale wtedy też właśnie uświadomił sobie, kogo przed sobą ma - Jack? Czy mógłbyś zaprowadzić mnie do bazy Skrollverse?
 Mężczyzna aż wzdrygnął się na słowo Skrollverse. Wykrzywił twarzy w grymasie.
 - Chcesz zginąć?
 - Ale tam właśnie może być Toby.
 - Dzieciaku, nie wiem co Toby ci o nich naopowiadał, ale oni... ich już tam nie ma. Zmienili kryjówkę, teraz tylko sporadycznie tam przychodzą. Są gdzieś... daleko stąd. Nie ma szans, aby go złapali.
 - Podobno ich celem jest udupienie Slenderverse, nieprawdaż?
 - Tak i to właśnie za nimi gonią. Za Slenderem i jego pomocnikami, którzy wynieśli się stąd w diabły. Skąd mogą wiedzieć, że któryś w końcu wrócił na stare śmieci?
 Vincent załamał się. Pozostawało mu jedynie powrót do miejsca, gdzie po raz pierwszy zobaczył Mark'a i Charliego, czego się obawiał. Zagryzł zęby i wstał.
 - Dziękuję... - powiedział - za rozmowę.
 Szatyn skinął tylko głową i uśmiechnął się, chowając uśmiech pod maską, a chłopak wyszedł i ruszył prosto w tamto miejsce.

 Stał niepewnie przed drzwiami, aż w końcu zacisnął dłoń na rękojeści sztyletu i tylnej kieszeni spodni i zdecydowanym pchnięciem otworzył drzwi i wpełzł do środka. Spodziewał się, że zaraz ktoś przyleci z zamiarem walki, ale nic takiego się nie stało. Ruszył przed siebie do kuchni, a drzwi za nim zatrzasnęły się. Vincent odwrócił się napięcie i ujrzał wyszczerzonego Mark'a blokującego wyjście. Chłopak błyskawicznie wyjął sztylet i wymierzył go w stronę okularnika, który nie przestał się uśmiechać.
 - Gdzie jest Martin? - zapytał - Co mu zrobiłeś?
 - Spokojnie, twojemu bratu włos z głowy nie spadł! - uniósł ręce w geście obronnym i roześmiał się - Na razie.
 Vin zacisnął zęby.
 - Dlaczego ty go porwałeś? - warknął podirytowany - Gdzie on jest?
 - A dlaczego ty się o niego tak troszczysz? - nagle Mark spoważniał i przybrał śmiertelny wyraz twarzy - Tak, to twój brat, ale znasz go od kilku dni! - ryknął wściekły - Oko za oko - westchnął spokojniej - Jak mówiłem, Martinowi nic nie jest, ale to kwestia czasu...
 - Co masz zamiar mu zrobić? - zapytał niepewnie. Bał się jego kolejnego wybuchu.
 - Jeszcze nie wiem! - zaśmiał się i rozłożył ręce - Może wrzucę do kotła i przerobię na mydło? Albo oddam władcy Zalgo, żeby się podlizać? Kto wie!
 Zawachał się przez moment, ale przemówił:
 - Co zrobiłeś Toby'emu? Gdzie jest?
Mark rozluźnił mięśnie i nieśpiesznie rozmasował swój kark. Za to Vincent był cały czas w gotowości, kurczowo ściskając swój sztylet robiący się śliski od jego potu.
 - Toby śpi daleko stąd. - wyszczerzył usta w koszmarnym uśmiechu, a jego lewa powieka zaczęła drgać. Vin wstrzymał oddech i znieruchomiał. Poczuł, jak krew dopływa mu do twarzy i wzbiera się w nim tylko gniew i pogarda.
 - Żyje - dorzucił obojętnie. - Ale baliśmy się, że pokrzyżuje nasze plany, więc zabraliśmy go na przejażdżkę. Och, to za mina? Pierwszy raz jesteś od niego tak daleko? Bez niego sobie nie poradzisz?
 Wyśmiał go, lecz właśnie przez te ułamki sekund, gdy zwijał się ze śmiechu, dały chłopakowi szansę na atak. Nie jemu, tylko mężczyźnie obserwującego ich zza szyby. Nieznajomy stanowczym kopnięciem rozpił szybę, której odłamki zraniły go w nogę, lecz on bez przejęcia rzucił się na Mark'a, przytwierdzając go od razu do ściany. Oszołomiony okularnik spoważniał, a jego źrenice rozszerzyły się z przerażenia. Odruchowo złapał swojego napastnika za gardło, próbując go od siebie odepchnąć, lecz przeciwnik znacznie nad nim górował i z łatwością trzymał go uwięzionego.
 - To znowu ty! - ryknął wściekły, a z jego ust sączyła się piana jak u psa.
 - Nie pozbędziesz się mnie tak łatwo - prychnął przez maskę i przycisnął go mocniej.
Chłopak obserował tą scenę zszokowany w osłupieniu, zastanawiając się co począć. Czy pomóc nieznajomemu, czy zwiewać gdzie pieprz rośnie? A może pozwolić aby obaj się pobili do nieprzytomności, by jeszcze wykorzystać Mark'a do odnalezienia Toby'ego i Martina?
 - Na co czekasz? - wrzasnął nieznajomy do Vincenta. - Wypatrosz go!
 Mark z sekundy na sekundę coraz bardziej rósł w siłę, wyzwalając się z uścisku. Vin ogarnął się i zamachnął na okularnika, który w ostatniej chwili zdobył na tyle siły, aby przewrócić obcego ledwie unikając tym cięcia w brzuch. Nastolatek ponownie na niego ruszył, lecz i tym razem Mark całkowicie się uwolnił z uścisku i odskoczył w stronę okna, stając na parapecie już pokrytym szkłem. Syknął na nich i oblizał się, obnażając swoje ostre jak brzytwy zęby. Mogłyby z łatwością kozszarpać niezły kawał mięcha i w krótkim czasie dogryźć się do kości. Chłopak miał nadzieję, że nigdy się o tym nie przekona, ale na razie ruszył ku niemu z pełną prędkością z wymierzonym ostrzem. W połowie drogi ktoś złapał go za ramiona i powstrzymał przed atakiem. To ten nieznajomy zaciskał mocno swoje palce na jego ramionach. Mark ostatni raz syknął i wyskoczył przez okno, znikając z ich pola widzenia.
 - Dlaczego mnie powstrzymałeś? - wtedy Vin wyrwał się i stanął z nim twarzą w maskę.
 - Tylko na to czekał - wzruszył ramionami. - Nie widziałeś jego wyrazu twarzy? Był na nim głód. Rozszarpałby cię tu i teraz.
 - Okej... - kiwnął głową. - A dlaczego mi pomogłeś?
 - Nie pomagałem tobie. Mam z nim swoje sprawy. - obrócił się napięcie i nim czarnowłosy zdążył go jeszcze o coś wypytać, wybiegł, zostawiając go z niczym.
 Vincent warknął coś niezadowolony pod nosem i wyszedł wściekły z chatki. Sekundę mo tym czyjeś silne ramiona objęły go w biodrach i uniosły do góry.
 - Myślałeś, że z tobą skończyłem? - poczuł na swoim karku oddech Marka. Vin zaczął wierzgać nogami, ale mężczyzna nic sobie z tego nie robił. Wyszerzył usta w uśmiechu i zatopił swoje kły w kark chłopaka oraz zasłonił mu usta, by nie mógł wrzeszczeć. Wyszarpał spory kawał mięsa i wpił się ponownie, aż do kości. Po minucie Vincent przestał krzyczeć i wierzgać. Wtedy Mark znacznie zwolnił przeżuwanie jego ciała i pokierował swoje usta na jego policzki, które oderwał.
Życie Vincenta właśnie dobiegło końca.




czwartek, 1 marca 2018

Perypetie IV


Vincent wpadł jak burza do szpitala, oddychając głęboko ze zmęczenia. Otarł pot z czoła wierzchem dłoni i wolno, bo z wyczerpania, ruszył w stronę sali, gdzie powinien byc Charlie. Jego łóżko było puste, a prześcieradło złożone w elegancką kostkę. Również tabliczka z danymi o pacjencie zniknęła, lecz po jakimś czasie chłopak zauważył, że leży na kafelkach pod łóżkiem, jakby ktoś chciał ją ukryć w pośpiechu.
 - Przepraszam - zaczepił jedną z pielęgniarek - Tu powinien ktoś byc?
 Pielęgniarka podążyła za jego wzrokiem i położyła dłoń na biodrze.
 - Rzeczywiście, był tutaj jakiś chłopiec przed paroma godzinami, ale niestety nie pamiętam wszystkich. Mamy wiele innych pacjentów...
 Vincent już jej nie słuchał. Obrócił się na pięcie i wyszedł w pośpiechu na zewnątrz. To nie był przypadek, że brat i rudzielec zniknęli w tym samym czasie i miał teorię, kto za tym stoi. Wszystko poukładał sobie w głowie i zaczął zastanawiać się, jakie mogły byc motywy Mark'a. Zemsta? Zwykła chęć mordu? Zrozumiałby, gdyby zabrał tylko Charliego, który jakby nie patrzeć, został przez nich uprowadzony, ale po co był mu i Martin? W czarnowłosym zagotowało się z wściekłości. Zacisnął pięści w kieszeni i ruszył pośpiesznie do Toby'ego.

 - Martin i Charlie zniknęli - powiedział na start, wchodząc do jego pokoju motelowego.
 Toby zeskoczył z łóżka i przemówił drżącym głosem:
 - Cholera, wiem. Wiem! Byłem w szpitalu.
 - I nic nie zrobiłeś do tej pory?!
 - Oczywiście, że próbowałem go szukac! Byłem nawet w domku, gdzie spotkaliście się po raz pierwszy, ale najwyraźniej zabrali wszystkie rzeczy i się ulotnili.
 - Toby! - Vin wziął głęboki wdech, tracąc powoli cierpliwość. Oboje byli zdenerwowani, przez co rozmowa się toczyła bez ładu i składu. - Nie obchodzi mnie ten rudzielec! Wiadome było, że Mark prędzej czy później go nam odbije, ale porwali też Martina. To na nim powinniśmy się skupic.
Szatyn przeczesał nerwowo włosy dłonią i wypuścił powietrze z płuc. Zamyślił się na moment.
 - Pozwólmy zainterweniować policji.
 - C.. co? To do ciebie niepodobne. - nastolatek uniósł brew dziwiąc się. Skrzyżował ręce na piersi oczekując wyjaśnień.
 - To, co słyszysz - westchnął - Dopuścimy, aby wasza spanikowana matka wezwała policję i odnalazła was. Oczywiście ciebie odnajdą jako pierwszego, bo się im podłożysz i powiesz, że nie pamiętasz co się stało. Nie wiem, jeszcze coś wymyślisz.
 Vincent nadal wydawał się nieprzekonany do jego pomysłu. Przygryzał dolną wargę, analizując wszystkie za i z przeciw.
 - Vin - Toby położył swoje dłonie na jego ramionach i popatrzył mu prosto w oczy - Nie mamy zielonego pojęcia jak ich wytropić. Nie znamy jego motywów. A policja jest dobra w te klocki. Może trochę utrudni nam nasze porachunki, ale odnajdą Martina. Czy nie tego właśnie chcesz?
 Bardzo tego chciał. Pomimo tego, że znali się zbyt krótko, by się zaprzyjaźnic, łączyła ich inna, silniejsza więź. Vincent po raz pierwszy poczuł, że ma rodzinę. Prawdziwego, rodzonego brata i przez ułamki sekund myślał nawet, że to koniec jego podróży po świecie, bo znalazł dom. A Martin po raz pierwszy poczuł, że znalazł kogoś, kto doskonale go zrozumie. Nareszcie oboje mogli miec siebie nawzajem, po tylu latach rozłąki.
 - Dobrze - chłopiec spuścił wzrok - Zaufam ci.
Ticci wyszczerzył usta w szerokim uśmiechu, a jego oczy nagle ożyły, zadowolony z decyzji czarnowłosego. Wypuścił go z uścisku.
 - Vin... nawet nie wiesz, jak się cieszę.

Plan był dziecinnie prosty - Vincent miał siedzieć w ukryciu tak długo, aż nie odnajdzie go wiadomy członek z niebieskim mundurem, aby mógł im wmówić, że razem z bratem wymknęli się z domu, a dzięki wysokiemu napiwkowi przekonali Pana Żula, by ten kupił im alkohol, więc to pewnie przez niego nie pamięta co dokładnie się wydarzyło. Dla lepszego efektu chłopak ochlapał się paroma kropelkami najtańszego jabola i przepłukał sobie nim usta. Długo musiał czekac samotnie pod krzakami za garażami na przyjście kogokolwiek. Pomimo, że był przemarznięty do szpiku kości, zaczął powoli przysypiać z wyczerpania. Usilnie walczył z coraz to cięższymi powiekami, aż poczuł czyiś ciepły, ale śmierdzący oddech na policzku. Otworzył szerzej oczy i ujrzał podłużny pysk i ostre kły oraz obserwujące go czarne ślepia tuż przy jego twarzy. Przesunął się powoli do tyłu, by zobaczyć cały stwór w pełnej okazałości, który okazał się byc psem poszukiwawczym. Owczarek niemiecki, zdał sobie sprawę. Później jak przez mgłę w jego polu widzenia pojawiła się kobieca sylwetka policjantki. Najpierw pochwaliła szybko pupila i zaczęła oglądac Vincenta. Uśmiechnął się niewidocznie i wyciągnął przed siebie dłoń. W tamtym momencie pochłonął go całkowity spokój i nim cokolwiek się stało, wpadł w objęcia snu.
 Obudził się przykryty grubym kocem w wozie policyjnym na tylnych siedzeniach. Zerknął dyskretnie na kierowcę. To była ta sama kobieta, która go znalazła. Jej rude włosy upięte w kucyk "podskakiwały", gdy auto wpadło na choćby najmniejszą dziurę. Przy kolejnym takim większym potknięciu Vincent jęknął, gdyż głowa bolała go niemiłosiernie. Zaczynał żałować, że jako schronienia nie wybrał innego miejsca, suchszego, bo nabawił się jakiegoś choróbska.
 - Już nie śpisz? - zwróciła się do niego kobieta.
 Vincent ziewnął przeciągle i rozejrzał się.
 - Gdzie...? Gdzie jest mój brat bliźniak? - zapytał, chociaż nie oczekiwał, że zdołali go jeszcze odnależc.
Rudowłosa pokręciła głową.
 - Znajdziemy go. Nie martw się.
Minęło kilka minut ciszy, kiedy ciekawska policjantka zaczęła go wypytywać co się z nimi działo. Chłopak opowiedział jej wszystko tak, jak wcześniej to sobie wymyślił. Uciekli z domu, wypili trochę i urwał mu się film. Uwierzyła.
 O to samo wypytywali go na komendzie, a później jeszcze zestresowana matka. Każdemu odpowiadał ze spokojem. Każdego pytał się, co z Martinem. Każdy spławiał go słowami: "Niedługo się znajdzie".
 W domu przez ponad dwie bite godziny wysłuchiwał żaleń matki, że Martin nigdy nie robił takich rzeczy, że to Vincent sprowadza go na złą drogę, ale jest w stanie mu wybaczyć, bo ciężko musiało wychowywać się bez obojgu rodziców. Cierpliwie przytakiwał w odpowiednich momentach, ale gdy tylko zamknął się sam w pokoju, odetchnął z ulgą, że może od niej odpocząć. Kobieta specjalnie wzięła trzy dni wolnego od pracy, ponieważ z tego wszystkiego nie mogła się skupic na niczym innym, niż na swoim zaginionym dziecku. Chciała też miec na oku Vincenta. Nie dało się ukryć, że przez ten wybryk chłopak wyraźnie nadszarpnął jej zaufanie. Pomimo faktu, iż była jego biologiczną matką i rozumiał przez jakie cierpienia teraz przechodzi, nie odczuwał dla niej najmniejszej wdzięczności jak do osoby. Mógł byc wdzięczny za to, że dała mu dach nad głową, mimo że byli dla siebie obcy, ale nie za to, że jest jego rodzicielką. Naprawdę miał specyficzne podejście do życia. Nie był typem osoby, na której zrobiłoby wrażenie na wiadomość o tym, że jest dzieckiem gwałtu, albo że mógłby w ogóle nie istnieć, bo mama rozważała aborcję. Nie zrobiłoby mu się przykro. Luna traktowała to jak jego najgorszą wadę, Toby był obojętny, a Kyle był dumny z ich trójki, że mieli okazję wychowac tak twardą osobę.
 Właściwie w ciągu tych trzech dni nie działo się nic specjalnego. Matka co wieczór wydzwaniała na komendę policji, aby zdobyć nowe informacje, lecz oni utknęli w martwym punkcie. Vincent był zdruzgotany tym, że nie może zobaczyć się z Tobym - nawet nie wiedział, co się z nim dzieje! - więc aby się czymś zając, przeglądał podręczniki szkolne Martina. Nie miał ciekawszych zajęc niż nauka i oglądanie TV. Kiedy nareszcie kobieta musiała isc do pracy, brała nawet pod uwagę opcję, aby zamykac chłopaka pod kluczem, ale ostatecznie postanowiła, że jednak mu zaufa i pełna obaw powróciła do swoich obowiązków. Chłopak okropnie nienawidził naciągania czyjegoś zaufania - ktokolwiek by to nie był), ale ciekawość nad nim zwyciężyła i po upewnieniu się, że jego rodzicielka już na 100% wyszła do pracy, wyszedł na zewnątrz zaraz po niej. Ruszył żwawym krokiem do motelu, ku jego zdziwieniu okazało się, że już od czterech dni nie wynajmuje żadnego pokoju. Mógł go szukac po innych motelach, ale instynkt podpowiadał mu, że Toby nie znajduje się w żadnym z nich. Zgodnie ze swoimi przeczuciami podążył w głąb lasu, w stronę jego starego domu, gdzie sam miał okazję byc po raz pierwszy. Miał słabą orientację w terenie, więc trafił tam po dłuższym czasie. Bez skrępowania wtargnął do środka, przeszedł przez zapyziały salon, następnie wspiął się po schodach na korytarz i stanął w miejscu. Przed nim ukazała się czyjaś sylwetka, odwrócona do niego plecami. Nie był to Toby ani Kreis. Spokojnie czekał w miejscu, aż mężczyzna się odwróci. Zacisnął dłoń na rękojeści jego sztyletu, który wcześniej schował w kieszeni fioletowej bluzy Martina (pozwalał sobie na noszenie jego rzeczy).
 - Czego tutaj chcesz? - warknęła nieprzyjemnie postac zachrypłym głosem. Nastolatek zorientował się, że napiął mięśnie gotów walczyc, więc zrobił to samo.
 - Szukam kogoś - odsyczał równie nieprzyjemnie, ale nie aż tak groźnie. Mężczyzna słysząc jego "dziecięcy" głos zaśmiał się, myśląc, że to kolejny bachor szukający atrakcji i mocnych wrażeń w takich miejscach.
 - Spadaj - odparł - Tu nie ma nikogo, kogo byś znał.
 - Zostanę tutaj ile będę chciał. To nie twój dom, prawda?
 - Oczywiście, że mój - odparł podirytowany - Czy tego chcesz czy nie, mieszkam tutaj. - nagle się wyprostował i odwrócił do niego twarzą. Na początku Vincent myślał, że ma zwidy, ale po dokładniejszym przyjrzeniu się, zorientował się - mężczyzna zamiast oczu miał dwie czarne dziury, z których wypływała jakaś maź. Chłopakowi od razu zapaliła się lampka w głowie. W końcu Toby zawsze męczył go historiami, jacy to nie byli jego współ-lokatorzy.
 - Ty jesteś Jack, prawda? - uśmiechnął się zadowolony, a mężczyzna rozchylił lekko wargi ze zdziwienia - Kopę lat, stary.
 Jack cofnął się o kilka kroków.
 - Kim ty jesteś? - zapytał.
 - Nie poznajesz mnie, ale pewnie pamiętasz, jak dekadę temu twój przyjaciel Jeff sprowadził tutaj jakiegoś bachora, prawda? - znowu wyszerzył się do niego, tak jakby był jego starym kumplem.
 - Victor? - uniósł brew pytająco.
 - ...Vincent. - poprawił i zluzował ścisk  na sztylecie.
 Jack rozluźnił się i wydawało mu się, że nawet nieco rozpromieniał na twarzy. Vin poczuł, jak opuszcza go chęc walki i mordu na jego własnej osobie, z czego był zadowolony.
 - Tak, pamiętam.
 - No, to teraz możemy rozmawiać.





cdn...

czwartek, 11 stycznia 2018

Perypetie III


 Toby przebudził się dopiero po kilku godzinach, zdrętwiały od siedzenia w tej samej pozycji. Wyprostował się tak, że niemal strzeliły mu wszystkie kości i przetarł oczy. Postanowił już nie prosić lekarzy o pozwolenie na odwiedziny chłopaków, więc bez skrępowania wparował do sali. Nie było tam wielu pacjentów. Charlie spał spokojnie, a Vincent tępo patrzył w ścianę, leczy gdy zauważył mężczyznę, ożywił się. Szatyn podszedł do niego z ponurą miną i usiadł na taborecie.
 - Wszystko dobrze z twoją ręką? - zapytał zerkając na bandaże.
 - Wyliżę się - odparł - Co z tamtą kobietą? - zmienił temat.
 - Domaga się testów DNA.
Vincent skrzywił się.
 - Nie mam nic przeciwko - burknął - Ale jeżeli ona myśli, że odejdę do niej, to odstrzelę sobie łeb.
 - I być może tak będzie - Toby skrzyżował ręce na piersi - Zagroziła mi, że jeśli okaże się, że jednak jesteś jej synem, to ma zamiar walczyć o ciebie w sądach. I może wpakować mnie za kratki.
 - Toby - Vincent wyprostował się i napiął mięśnie karku - Nawet jeśli, to stąd zwiewam.
Mężczyzna westchnął i wskazał szybkim ruchem głowy na Charliego.
 - Tylko nie mów, że się nim przejmujesz - nastolatek przewrócił oczami.
Mężczyzna spuścił wzrok.
 - To nie takie proste. Totalnie zawiodłem jego brata, któremu przysiągłem, że będę go chronił. Zwyczajnie go olałem. Ale teraz Charlie prowadza się z Mark'iem. Ze Skrollverse. Oni nigdy nie uznają go za jednego ze swoich.
 Vincent zagryzł wargę ze wściekłości. Miał ochotę wykrzyczeć mu, że przecież rudzielec prowadza się z nimi już od paru ładnych lat, a jest nawet nietknięty. No i nie mogą od tak go sobie zabrać w podróż. Nie wiedzieli na ile mogą mu ufać. Już nie śmiał wspomnieć o tym, że i tak przyprowadzili go ze sobą w formie zakładnika, żeby chronić własne dupsko przed tą niską, demoniczną kreaturą.
Z zamyśleń wyrwał ich znajomy, kobiecy głos. Zgodnie zwrócili głowy w kierunku wejścia, spostrzegając rzekomą matkę chłopca.
 - Dave, co ci się stało? - zapytała z troską i swoimi biodrami zepchnęła Toby'ego z taboretu. Dokładnie obejrzała jego ramię, po czym zmierzyła wzrokiem mężczyznę, jakby to on był źródłem wszelkich nieszczęść.
 - Ja bym nigdy nie pozwoliła, aby mojemu dziecku coś się stało - syknęła w jego stronę i znów odwróciła się do czarnowłosego - Potrzebujesz czegoś? - położyła dłoń na jego czole, ale on natychmiast ją strącił, a jego twarz nabrała obrzydzenia.
 - Chyba zapomniałaś, że masz jeszcze jedno dziecko - warknął Toby.
 - Przecież nigdy nie zostawiłabym swoich synów bez opieki - obroniła się, a Toby i Vincent spojrzeli na nią pytająco. W głowie nastolatka wytworzył się obraz Martina po środku ogromnego domu z własnym lokajem i uroczą pokojówką, która w rzeczywistości pod strojem jest uzbrojona po zęby. Za to Toby wyobraził sobie Martina z opiekunką do dzieci.
Kobieta rozsiadła się na taborecie.
 - Dave, wiem, że mnie nie pamiętasz - zaczęła łagodnie - ale możemy zacząć wszystko od nowa. Normalnie.
 Oczywiście nie miał na to najmniejszej ochoty, ale postanowił udawać, że pasuje mu taki układ. W głowie już zaczął snuć wizje ucieczki od tej baby. Przytaknął jej, po czym dla zdobycia jej zaufania, lub uśpienia jej czujności, zapytał:
 - Mój bliźniak Martin. Jaki on jest?
Kiedy kobieta zaczęła się wypowiadać na temat, jaki to Martin jest i nie jest, Vin posłał do szatyna znaczące spojrzenie. Toby zrozumiał co kombinuje i osunął się w cień, siadając przy łóżku Charliego. Gdy kobieta była pochłonięta opowiadaniem historii, Vincent zatracił się w własnych myślach, bezmyślnie przytakując i zastanawiając się, jak mógłby uśpić jej czujność. Chłopak zdawszy sobie sprawę, że niechciany gość umilkł, rzucił kolejnym pytaniem:
 - A jaki był mój ojciec?
Z pierwszych kilku zdań zrozumiał, że jego ojciec był alkoholikiem, o czym wiedział z opowieści swojego nowego opiekuna. Dowiedział się również, że mimo tego był bardzo szanowanym człowiekiem wśród współpracowników (był kelnerem), a nawet był pupilkiem szefowej. Nikt z nich, ani nawet rodzina czy sąsiedzi nie mieli pojęcia o jego dwulicowości - z jednej strony szanowany pracownik uwielbiany przez wszystkich wokół, a w domu przemieniał się w tyrana nadużywającego alkoholu.
 - Mam nadzieję, że nigdy nie staniecie się takimi jak on - westchnęła i zakończyła swoją wypowiedź.
 - Dwulicowość to coś, czego najmniej można się po mnie spodziewać - uśmiechnął się, choć wiedział, że to kłamstwo, bo od samego początku ją oszukiwał.
 - Jak właściwie się nazywasz? - nagle zmienił temat i spojrzał wyczekująco na kobietę.
 - Sara. Sara Rooker.
 - Co za durne nazwisko.
 - Formalnie to też twoje nazwisko - zmarszczyła groźnie brwi. To był wzrok typu: nie pyskuj.
 Minęły ponad dwie godziny, nim któraś z pielęgniarek wygoniła Sarę i Toby'ego, pod pretekstem, że sieją zamieszanie. Przez ten czas Charlie nie ocknął się ani na chwilę, co przygnębiało mężczyznę. Jeżeli Mark ich tutaj znajdzie, będą potrzebowali go przytomnego.

Dwa dni później.
Kiedy Vincent dostał wypis ze szpitala i kilkanaście tysięcy rachunku z racji tego, że nie był ubezpieczony, Charlie nadal kisił się w szpitalnym łóżku na obserwacji. Dopóki stąd nie wyjdzie są uziemieni, a jeśli są uziemieni, to niespecjalnie mogą się przemieszczać. Z tego powodu Toby i Vincent nie mieli możliwości przedostania się na drugi koniec miasta, aby wstąpić do taniego tam motelu. Postanowili więc wkraść się w łaski Rooker. Mieszkali blisko szpitala, czyli Vin-Dave mógł mieć na oku rudzielca, a Toby... jakoś sobie poradzi.
 - Tak się cieszę, że się na to zdecydowałeś - powiedziała jego kobieta witając go u progu jej mieszkania.
Nastolatek niepewnie wkroczył do środka i zamknął za sobą drzwi. Mieszkanie w sam raz na dwie osoby, choć korytarz był do bólu wąski.
 - Dziękuję za przyjęcie mnie - powiedział cicho Dave.
 - Żaden problem - uśmiechnęła się, a następnie zmrużyła oczy - Tak właściwie gdzie są twoje rzeczy?
Żadnej walizki. Żadnej torby. Tylko wydarty plecak, w którym niewiele mogło się zmieścić.
 - Zgubiłem gdzieś po drodze - zaśmiał się nerwowo, a Sara westchnęła.
 - Najwyżej Martin ci coś pożyczy. - po tych słowach zaprowadziła go wzdłuż korytarza, do pokoju brata - Proszę, czuj się jak u siebie. Na początek może wybierz sobie coś z jego szafki, a te ubrania wyrzuć do pralki. - po czym wyszła.
 Dave rozejrzał się po pokoju, który niespecjalnie różnił się od innych młodzieżowych pokoi. Ściany były oblepione plakatami, półki uginały się od książek, przepocone ubrania leżały rozwalone na krześle w kącie, a na biurku przed laptopem stało kilka brudnych od kawy kubków i puste puszki energetyków. W pomieszczeniu było bardzo duszno, więc chłopak podszedł do okna i otworzył je na oścież. W całym tym nieładzie brakowało tylko gospodarza pokoju. Chłopak kierując się instrukcjami kobiety, otworzył niepewnie szafę, aby wybrać sobie jakieś ubrania. Nienawidził myszkować i złapał pierwsze lepsze granatowe, szerokie jeansy i białą  koszulkę, na którą nałożył grubą, fioletową, rozpinaną bluzę z kapturem. Pasowało na nim idealnie.
 - Cześć - przywitał się Martin wparowując do pokoju.
Vincent speszony zamknął szafę i również się przywitał. Jego bliźniak wyglądał co najmniej jakby przebiegł maraton. Rozczochrane włosy niechlujnie zebrane w kitkę opadały mu na czerwoną twarz mokrą od potu. Usiadł na niepościelonym łóżku by złapać nieco oddechu, a Vincent stał skołowany nie wiedząc co ma robić.
 - Czuj się jak u siebie - wysapał - Vincent, ta?
 - Ta. - usiadł na krześle przy biurku - Pożyczyłem twoje ubrania.
 - Zauważyłem.
Na kilka minut nastąpiła niezręczna cisza przepełniona niezręcznością. Nie mieli pojęcia o czym mieli by ze sobą rozmawiać i jak w ogóle zacząć."Opowiedz mi coś o sobie" dla obydwu brzmiało zbyt ogólnie i banalnie, ale nie potrafili go sprecyzować. Tkwili tak do momentu, aż mama nie ogłosiła, że za kwadrans na stole będzie gotowy pieczony indyk i tuczone ziemniaki.
 - Ohyda - skomentował Martin, gdy kobieta sobie już poszła. - Dzisiaj znowu ucieknę. - pomyślał na głos.
 - Uciekniesz?
 - Do Marty - pośpieszył z tłumaczeniem - Nasza sąsiadka. Zawsze pozwala mi u siebie zostać i zjeść.
 - Indyk nie brzmi tak źle.
 - W wykonaniu mo... naszej mamy, nie, po prostu nie.
Vincent zaśmiał się cicho.
 - Ucieknijmy razem. - zaproponował nagle Martin i spoważniał. - Pokażę ci okolice.
 Vincent szybko w swojej głowie zrobił analizę za i przeciw. Nie wypadało podpaść mu matce już pierwszego dnia, ale zdecydowanie bardziej zależało na przychylności brata. Więc przystał na jego propozycję.
 - Pokażesz mi swoją szkołę? - zapytał niepewnie, obserwując jak otwiera okno - I dlaczego po prostu nie wyjdziemy?
 - Ano pokażę. - odparł - Bo nas usłyszy. Nie pękaj, przecież to pierwsze piętro. Robiłem to wiele razy.
 Chłopak znów przytaknął i podążył za swoim bliźniakiem. Kolejno przykucnęli na parapecie i puścili się w dół, następnie zgrabnie wylądowali na śmietniku, po którym sturlali się na worki pełne plastików, robiąc zbyt wiele hałasu niżby chcieli. Wprawiony Martin szybko dźwignął Dave z chodnika i pociągnął za sobą, biegnąc wzdłuż swojego bloku aż zniknęli za rogiem, przy okazji umykając przed zaciekawionymi spojrzeniami przechodniów. Chichocząc cicho z udanej akcji, Martin zaprowadził ich do jego szkoły. Była otwarta z racji tego, że mimo późnej pory niektórzy uczniowie mieli dodatkowe zajęcia. Wkroczyli do budynku jak gdyby nigdy nic i przeszli się po opustoszałych korytarzach. Vincent z obojętnością stwierdził, że ta mało różni się od wielu innych, w których się uczył. Wszystkie miały niemal identyczny wystrój - na ścianach porozwieszane były dyplomy, rysunki i prezentacje uczniów oraz zdjęcia byłych uczniów, którzy zakończyli w tej szkole edukację, zdjęcia nauczycieli, regulaminy, ogłoszenia i półki na puchary czy medale - standard jak w każdej innej. Martin wiedział dokładnie w której sali teraz odbywały się zajęcia, a które pozostały puste, toteż korzystając z tego wkradł się do pokoju nauczycielskiego i zwędził klucze od klasy biologii, gdzie się udali, ponieważ to pomieszczenie praktycznie należało do jego grypy i wychowawcy uczący tego właśnie przedmiotu. A także chemii.
 - I co sądzisz? - zapytał Martin.
 - Eh... nic specjalnego. - odpowiedział i rozejrzał się. Tablica z pierwiastkami kurząca się pod ścianą, ludzki szkielet podpierający ścianę i standardowo masa roślinek na parapecie nie były nowością.
 - A do jakiej szkoły ty chodziłeś? - parsknął podirytowany i przeszył go wzrokiem.
 - Do wielu. - uśmiechnął się zadziornie - Zmieniałem praktycznie co kilka miesięcy.
Martin gwizdnął z uznaniem i przechylił głowę.
 - Słyszałem, że dużo podróżujesz, ale żeby zmieniac szkoły jak rękawiczki? - w jego oku coś błysnęło. Teraz patrzył na brata z pewnym podziwem, bo sam zawsze marzył, aby się gdzieś wyrwac. Daleko stąd, daleko od wszystkich znajomych i rodziny, gdzie mógłby byc wolny. A Vincent zazdrościł mu. Za to, że ma zagrzane miejsce na świecie. Oboje pragnęli zamienic się miejscami. A może to czego chcieli było w ich zasięgu? Wystarczyło się podmienić, prawda? Pokombinować troszkę z włosami.
 Bracia rozmawiali o tym, co by było, gdyby się podmienili, a czas mijał im bardzo szybko. W pewnym momencie Vincent wyszedł z klasy w poszukiwaniu WC za potrzebą, ale wracając po kilku minutach, Martina nigdzie nie było.
 Ani w klasach. Ani na korytarzu. Ani w toaletach, czy w pokoju nauczycielskim. W biologicznej było tylko otwarte okno, ale przecież nie mógł skoczyć z czwartego piętra.
 Vincent przeraził się i wybiegł ze szkoły jak oszołom, ignorując zaczepki innych uczniów. Teraz musiał szybko zobaczyć się z Toby'm.





cdn

Perypetie V

 - Jeszcze. - powiedział Vincent zaciskając pięści pod stołem - Opowiedz mi jeszcze.  Bezoki westchnął i mozolnie ściągnął maskę, odsłani...