czwartek, 11 stycznia 2018

Perypetie III


 Toby przebudził się dopiero po kilku godzinach, zdrętwiały od siedzenia w tej samej pozycji. Wyprostował się tak, że niemal strzeliły mu wszystkie kości i przetarł oczy. Postanowił już nie prosić lekarzy o pozwolenie na odwiedziny chłopaków, więc bez skrępowania wparował do sali. Nie było tam wielu pacjentów. Charlie spał spokojnie, a Vincent tępo patrzył w ścianę, leczy gdy zauważył mężczyznę, ożywił się. Szatyn podszedł do niego z ponurą miną i usiadł na taborecie.
 - Wszystko dobrze z twoją ręką? - zapytał zerkając na bandaże.
 - Wyliżę się - odparł - Co z tamtą kobietą? - zmienił temat.
 - Domaga się testów DNA.
Vincent skrzywił się.
 - Nie mam nic przeciwko - burknął - Ale jeżeli ona myśli, że odejdę do niej, to odstrzelę sobie łeb.
 - I być może tak będzie - Toby skrzyżował ręce na piersi - Zagroziła mi, że jeśli okaże się, że jednak jesteś jej synem, to ma zamiar walczyć o ciebie w sądach. I może wpakować mnie za kratki.
 - Toby - Vincent wyprostował się i napiął mięśnie karku - Nawet jeśli, to stąd zwiewam.
Mężczyzna westchnął i wskazał szybkim ruchem głowy na Charliego.
 - Tylko nie mów, że się nim przejmujesz - nastolatek przewrócił oczami.
Mężczyzna spuścił wzrok.
 - To nie takie proste. Totalnie zawiodłem jego brata, któremu przysiągłem, że będę go chronił. Zwyczajnie go olałem. Ale teraz Charlie prowadza się z Mark'iem. Ze Skrollverse. Oni nigdy nie uznają go za jednego ze swoich.
 Vincent zagryzł wargę ze wściekłości. Miał ochotę wykrzyczeć mu, że przecież rudzielec prowadza się z nimi już od paru ładnych lat, a jest nawet nietknięty. No i nie mogą od tak go sobie zabrać w podróż. Nie wiedzieli na ile mogą mu ufać. Już nie śmiał wspomnieć o tym, że i tak przyprowadzili go ze sobą w formie zakładnika, żeby chronić własne dupsko przed tą niską, demoniczną kreaturą.
Z zamyśleń wyrwał ich znajomy, kobiecy głos. Zgodnie zwrócili głowy w kierunku wejścia, spostrzegając rzekomą matkę chłopca.
 - Dave, co ci się stało? - zapytała z troską i swoimi biodrami zepchnęła Toby'ego z taboretu. Dokładnie obejrzała jego ramię, po czym zmierzyła wzrokiem mężczyznę, jakby to on był źródłem wszelkich nieszczęść.
 - Ja bym nigdy nie pozwoliła, aby mojemu dziecku coś się stało - syknęła w jego stronę i znów odwróciła się do czarnowłosego - Potrzebujesz czegoś? - położyła dłoń na jego czole, ale on natychmiast ją strącił, a jego twarz nabrała obrzydzenia.
 - Chyba zapomniałaś, że masz jeszcze jedno dziecko - warknął Toby.
 - Przecież nigdy nie zostawiłabym swoich synów bez opieki - obroniła się, a Toby i Vincent spojrzeli na nią pytająco. W głowie nastolatka wytworzył się obraz Martina po środku ogromnego domu z własnym lokajem i uroczą pokojówką, która w rzeczywistości pod strojem jest uzbrojona po zęby. Za to Toby wyobraził sobie Martina z opiekunką do dzieci.
Kobieta rozsiadła się na taborecie.
 - Dave, wiem, że mnie nie pamiętasz - zaczęła łagodnie - ale możemy zacząć wszystko od nowa. Normalnie.
 Oczywiście nie miał na to najmniejszej ochoty, ale postanowił udawać, że pasuje mu taki układ. W głowie już zaczął snuć wizje ucieczki od tej baby. Przytaknął jej, po czym dla zdobycia jej zaufania, lub uśpienia jej czujności, zapytał:
 - Mój bliźniak Martin. Jaki on jest?
Kiedy kobieta zaczęła się wypowiadać na temat, jaki to Martin jest i nie jest, Vin posłał do szatyna znaczące spojrzenie. Toby zrozumiał co kombinuje i osunął się w cień, siadając przy łóżku Charliego. Gdy kobieta była pochłonięta opowiadaniem historii, Vincent zatracił się w własnych myślach, bezmyślnie przytakując i zastanawiając się, jak mógłby uśpić jej czujność. Chłopak zdawszy sobie sprawę, że niechciany gość umilkł, rzucił kolejnym pytaniem:
 - A jaki był mój ojciec?
Z pierwszych kilku zdań zrozumiał, że jego ojciec był alkoholikiem, o czym wiedział z opowieści swojego nowego opiekuna. Dowiedział się również, że mimo tego był bardzo szanowanym człowiekiem wśród współpracowników (był kelnerem), a nawet był pupilkiem szefowej. Nikt z nich, ani nawet rodzina czy sąsiedzi nie mieli pojęcia o jego dwulicowości - z jednej strony szanowany pracownik uwielbiany przez wszystkich wokół, a w domu przemieniał się w tyrana nadużywającego alkoholu.
 - Mam nadzieję, że nigdy nie staniecie się takimi jak on - westchnęła i zakończyła swoją wypowiedź.
 - Dwulicowość to coś, czego najmniej można się po mnie spodziewać - uśmiechnął się, choć wiedział, że to kłamstwo, bo od samego początku ją oszukiwał.
 - Jak właściwie się nazywasz? - nagle zmienił temat i spojrzał wyczekująco na kobietę.
 - Sara. Sara Rooker.
 - Co za durne nazwisko.
 - Formalnie to też twoje nazwisko - zmarszczyła groźnie brwi. To był wzrok typu: nie pyskuj.
 Minęły ponad dwie godziny, nim któraś z pielęgniarek wygoniła Sarę i Toby'ego, pod pretekstem, że sieją zamieszanie. Przez ten czas Charlie nie ocknął się ani na chwilę, co przygnębiało mężczyznę. Jeżeli Mark ich tutaj znajdzie, będą potrzebowali go przytomnego.

Dwa dni później.
Kiedy Vincent dostał wypis ze szpitala i kilkanaście tysięcy rachunku z racji tego, że nie był ubezpieczony, Charlie nadal kisił się w szpitalnym łóżku na obserwacji. Dopóki stąd nie wyjdzie są uziemieni, a jeśli są uziemieni, to niespecjalnie mogą się przemieszczać. Z tego powodu Toby i Vincent nie mieli możliwości przedostania się na drugi koniec miasta, aby wstąpić do taniego tam motelu. Postanowili więc wkraść się w łaski Rooker. Mieszkali blisko szpitala, czyli Vin-Dave mógł mieć na oku rudzielca, a Toby... jakoś sobie poradzi.
 - Tak się cieszę, że się na to zdecydowałeś - powiedziała jego kobieta witając go u progu jej mieszkania.
Nastolatek niepewnie wkroczył do środka i zamknął za sobą drzwi. Mieszkanie w sam raz na dwie osoby, choć korytarz był do bólu wąski.
 - Dziękuję za przyjęcie mnie - powiedział cicho Dave.
 - Żaden problem - uśmiechnęła się, a następnie zmrużyła oczy - Tak właściwie gdzie są twoje rzeczy?
Żadnej walizki. Żadnej torby. Tylko wydarty plecak, w którym niewiele mogło się zmieścić.
 - Zgubiłem gdzieś po drodze - zaśmiał się nerwowo, a Sara westchnęła.
 - Najwyżej Martin ci coś pożyczy. - po tych słowach zaprowadziła go wzdłuż korytarza, do pokoju brata - Proszę, czuj się jak u siebie. Na początek może wybierz sobie coś z jego szafki, a te ubrania wyrzuć do pralki. - po czym wyszła.
 Dave rozejrzał się po pokoju, który niespecjalnie różnił się od innych młodzieżowych pokoi. Ściany były oblepione plakatami, półki uginały się od książek, przepocone ubrania leżały rozwalone na krześle w kącie, a na biurku przed laptopem stało kilka brudnych od kawy kubków i puste puszki energetyków. W pomieszczeniu było bardzo duszno, więc chłopak podszedł do okna i otworzył je na oścież. W całym tym nieładzie brakowało tylko gospodarza pokoju. Chłopak kierując się instrukcjami kobiety, otworzył niepewnie szafę, aby wybrać sobie jakieś ubrania. Nienawidził myszkować i złapał pierwsze lepsze granatowe, szerokie jeansy i białą  koszulkę, na którą nałożył grubą, fioletową, rozpinaną bluzę z kapturem. Pasowało na nim idealnie.
 - Cześć - przywitał się Martin wparowując do pokoju.
Vincent speszony zamknął szafę i również się przywitał. Jego bliźniak wyglądał co najmniej jakby przebiegł maraton. Rozczochrane włosy niechlujnie zebrane w kitkę opadały mu na czerwoną twarz mokrą od potu. Usiadł na niepościelonym łóżku by złapać nieco oddechu, a Vincent stał skołowany nie wiedząc co ma robić.
 - Czuj się jak u siebie - wysapał - Vincent, ta?
 - Ta. - usiadł na krześle przy biurku - Pożyczyłem twoje ubrania.
 - Zauważyłem.
Na kilka minut nastąpiła niezręczna cisza przepełniona niezręcznością. Nie mieli pojęcia o czym mieli by ze sobą rozmawiać i jak w ogóle zacząć."Opowiedz mi coś o sobie" dla obydwu brzmiało zbyt ogólnie i banalnie, ale nie potrafili go sprecyzować. Tkwili tak do momentu, aż mama nie ogłosiła, że za kwadrans na stole będzie gotowy pieczony indyk i tuczone ziemniaki.
 - Ohyda - skomentował Martin, gdy kobieta sobie już poszła. - Dzisiaj znowu ucieknę. - pomyślał na głos.
 - Uciekniesz?
 - Do Marty - pośpieszył z tłumaczeniem - Nasza sąsiadka. Zawsze pozwala mi u siebie zostać i zjeść.
 - Indyk nie brzmi tak źle.
 - W wykonaniu mo... naszej mamy, nie, po prostu nie.
Vincent zaśmiał się cicho.
 - Ucieknijmy razem. - zaproponował nagle Martin i spoważniał. - Pokażę ci okolice.
 Vincent szybko w swojej głowie zrobił analizę za i przeciw. Nie wypadało podpaść mu matce już pierwszego dnia, ale zdecydowanie bardziej zależało na przychylności brata. Więc przystał na jego propozycję.
 - Pokażesz mi swoją szkołę? - zapytał niepewnie, obserwując jak otwiera okno - I dlaczego po prostu nie wyjdziemy?
 - Ano pokażę. - odparł - Bo nas usłyszy. Nie pękaj, przecież to pierwsze piętro. Robiłem to wiele razy.
 Chłopak znów przytaknął i podążył za swoim bliźniakiem. Kolejno przykucnęli na parapecie i puścili się w dół, następnie zgrabnie wylądowali na śmietniku, po którym sturlali się na worki pełne plastików, robiąc zbyt wiele hałasu niżby chcieli. Wprawiony Martin szybko dźwignął Dave z chodnika i pociągnął za sobą, biegnąc wzdłuż swojego bloku aż zniknęli za rogiem, przy okazji umykając przed zaciekawionymi spojrzeniami przechodniów. Chichocząc cicho z udanej akcji, Martin zaprowadził ich do jego szkoły. Była otwarta z racji tego, że mimo późnej pory niektórzy uczniowie mieli dodatkowe zajęcia. Wkroczyli do budynku jak gdyby nigdy nic i przeszli się po opustoszałych korytarzach. Vincent z obojętnością stwierdził, że ta mało różni się od wielu innych, w których się uczył. Wszystkie miały niemal identyczny wystrój - na ścianach porozwieszane były dyplomy, rysunki i prezentacje uczniów oraz zdjęcia byłych uczniów, którzy zakończyli w tej szkole edukację, zdjęcia nauczycieli, regulaminy, ogłoszenia i półki na puchary czy medale - standard jak w każdej innej. Martin wiedział dokładnie w której sali teraz odbywały się zajęcia, a które pozostały puste, toteż korzystając z tego wkradł się do pokoju nauczycielskiego i zwędził klucze od klasy biologii, gdzie się udali, ponieważ to pomieszczenie praktycznie należało do jego grypy i wychowawcy uczący tego właśnie przedmiotu. A także chemii.
 - I co sądzisz? - zapytał Martin.
 - Eh... nic specjalnego. - odpowiedział i rozejrzał się. Tablica z pierwiastkami kurząca się pod ścianą, ludzki szkielet podpierający ścianę i standardowo masa roślinek na parapecie nie były nowością.
 - A do jakiej szkoły ty chodziłeś? - parsknął podirytowany i przeszył go wzrokiem.
 - Do wielu. - uśmiechnął się zadziornie - Zmieniałem praktycznie co kilka miesięcy.
Martin gwizdnął z uznaniem i przechylił głowę.
 - Słyszałem, że dużo podróżujesz, ale żeby zmieniac szkoły jak rękawiczki? - w jego oku coś błysnęło. Teraz patrzył na brata z pewnym podziwem, bo sam zawsze marzył, aby się gdzieś wyrwac. Daleko stąd, daleko od wszystkich znajomych i rodziny, gdzie mógłby byc wolny. A Vincent zazdrościł mu. Za to, że ma zagrzane miejsce na świecie. Oboje pragnęli zamienic się miejscami. A może to czego chcieli było w ich zasięgu? Wystarczyło się podmienić, prawda? Pokombinować troszkę z włosami.
 Bracia rozmawiali o tym, co by było, gdyby się podmienili, a czas mijał im bardzo szybko. W pewnym momencie Vincent wyszedł z klasy w poszukiwaniu WC za potrzebą, ale wracając po kilku minutach, Martina nigdzie nie było.
 Ani w klasach. Ani na korytarzu. Ani w toaletach, czy w pokoju nauczycielskim. W biologicznej było tylko otwarte okno, ale przecież nie mógł skoczyć z czwartego piętra.
 Vincent przeraził się i wybiegł ze szkoły jak oszołom, ignorując zaczepki innych uczniów. Teraz musiał szybko zobaczyć się z Toby'm.





cdn

1 komentarz:

Perypetie V

 - Jeszcze. - powiedział Vincent zaciskając pięści pod stołem - Opowiedz mi jeszcze.  Bezoki westchnął i mozolnie ściągnął maskę, odsłani...