poniedziałek, 20 listopada 2017

Perypetie I



11 lat później


 Blask księżyca słabo oświetlał otoczenie wokół. Nastolatek kierował snop światła wszędzie dookoła, jakby zza jakiegoś krzaka miał wyskoczyć najpotworniejszy stwór. Bał się tego, co zaraz ujrzy. Bał się spotkania z osobą, którą pamięta jak przez mgłę, a być może zmienił bieg jego życia - na lepsze. Mężczyzna za nim położył mu dłoń na ramieniu.
 - Nie masz się czego obawiać - uspakajał go - To miejsce już dawno pewnie zostało zapomniane przez innych.
 Mówiąc to sam nie wierzył w swoje słowa, a chciał, cholernie chciał, aby to była prawda. Również bał się, ale nie dawał po sobie niczego poznać. Nie chciał bardziej denerwować młodego, bo przecież miał być jego opiekunem. Przysiągł go obronić. 
 W końcu dotarli na miejsce. Vincent skierował światło latarki na nagrobek, który pomimo upływu lat nadal wyglądał całkiem nieźle. Tylko te dwa patyki udające krzyż były połamane i teraz przypominały jakąś dziwną literę K. Chłopak spojrzał na Toby'ego, jakby szukając potwierdzenia, czy na pewno dotarli na właściwe miejsce, a ten skinął mu głową na potwierdzenie. Mieli przed sobą grób Jeff'a. Do Toby'ego momentalnie wróciły wszystkie wspomnienia z ostatnich dni, kiedy jego kumpel został zabity, a Vincent mógł sobie tylko wyobrażać jak to wygląda. 
 - Czy chcesz... - mężczyzna zaczął niepewnie - porozmawiać z nim? Czy coś w tym stylu.
Brunet rzucił mu krótkie spojrzenie, po czym znowu pokierował wzrok na nagrobek.
 - Może gdybym nie był ateistą - przewrócił oczami - Chciałem po prostu poznać miejsce, w którym mnie trzymano.
 Wysłowił się o sobie jak o przedmiocie, kiedy był mały. Oczywiście Toby niejednokrotnie powtarzał mu, że były o niego same kłótnie. W rzeczywistości Vincent miał cichą nadzieję, że gdzieś tutaj spotka słynną Jane, o której się nasłuchał nie zbyt przyjemnych rzeczy. Clockwork, o której kiedy Toby opowiadał, to wydawał się myślami gdzieś daleko. Soul Takera, który właściwie niby znalazł się w ich szeregach przypadkowo dzięki łasce Slendera. Mark'a, o który trwał zażarty spór. A może nawet uda mu się stanąć twarzą w twarz ze Skroll'em. O ile nie wynieśli się stąd w diabły. 
 Toby przystąpił z nogi na nogę. Nadal mniej więcej wiedział gdzie się kierować, by zaprowadzić piętnastolatka do dawnego domu, ale miał spore obawy, czy na pewno chce tam iść. Istniała bardzo mała szansa na to, że ktoś ze znajomych wciąż tam jest. Nawet jeśli, to bałby się spojrzeć komukolwiek prosto w twarz po ponad dekadzie.
 - Myślisz, że Kyle bezpiecznie dotarł na miejsce? - nieoczekiwanie chłopak zmienił temat.
 No tak, Rosja, pomyślał Toby.
 - O ile bezpiecznie tam dotarł, nie wróci stamtąd normalny - ziewnął.
 - A ja wróciłem. - zaprotestował Vincent.
Odkąd pamiętał, ich czwórka nigdy nie mogła zagrzać miejsca. Ostatecznie każdy zaczął podróżować po całym świecie w swoją stronę, wcześniej ustalając datę i miasto, w którym spotkają się ponownie po paru miesiącach. Zazwyczaj było to stare, dobre Phoenix. Oczywiście Toby rzadko puszczał Vincenta w podróż samotnie - zwykle trzymał się blisko niego, lub oddawał go pod opiekę Luny (Kyle nie był najodpowiedzialniejszym człowiekiem). Tylko raz wysłał Vincenta do Kirow i przysiągł sobie, że nigdy więcej tego nie zrobi.  
 Jeszcze przez moment tkwili w ciszy, podczas której Vincent dokładnie zdołał się przyjrzeć nagrobkowi Jeffa i zapalił na nim tani znicz, który specjalnie trzymał w plecaku na tę okazję. Odwrócił się do szatyna.
 - Pokażesz mi dom?
 Nie był pewny, czy powierzając mu takie zadanie nie wymaga zbyt wiele, ale w końcu przylecieli tu z myślą właśnie o tym. Dla Vincenta będzie to niczym wycieczka, dla Tobyego podróż po wspomnieniach. Mężczyzna wybełkotał tylko "Jasne" i ruszył w kierunku mieszkania, z każdym krokiem zwalniając, jednak niebieskooki nie pośpieszał go. Po długich minutach w końcu dotarli.
 - Nie musisz ze mną wchodzić, jeżeli nie chcesz - chłopak wystąpił na przód, w kierunku drzwi - Pewnie trochę mi tam zleci.
 Toby kiwnął głową, po czym młody zniknął za drzwiami domu, przenosząc się do salonu. Był kompletnie inny niż odtwarzał go w pamięci, ale co on mógł wiedzieć - był dzieciakiem, kiedy ostatni raz tutaj był. Z zainteresowaniem obszedł całe pomieszczenie dookoła i muskał palcami ścian i mebli, starając się wyczuć czyjąś obecność. W końcu zawędrował po skrzypiących schodach na górę, gdzie był korytarz pełen drzwi. Zamiast sprawdzać je po kolei wszedł do jakiegoś przypadkowego. Zupełnie nic z niego nie kojarzył, ale ktokolwiek mieszkał tu dekadę temu, był to jakiś zapalony artysta z niespełnionymi ambicjami. Na ścianie był namalowany czerwony uśmiech, na podłodze walały się kartki z niedokończonymi szkicami, a wszystko było uwalone w farbach i innych obcych wydzielinach. Vincent podniósł z ziemi najbliższy notes, w którym były już bardziej dopracowane rysunki marionetek, kukiełek, lalek. Nie znalazł tam nic wartego jego uwagi, więc opuścił pomieszczenie. Jedno trzeba było przyznać - ktokolwiek podjął decyzję o opuszczeniu tego miejsca, zrobił to w wielkim pośpiechu, pozostawiając tam kompletny chaos. Kolejny pokój już bardziej przypadł mu do gustu. Zawieszone na ścianach półki prezentowały sporą biblioteczkę równo ustawionych książek, do których chłopak natychmiastowo się zbliżył i dmuchnął na nie, by zdmuchnąć kurz. Wyciągnął pierwszą z brzegu. Eragon: Najstarszy głosił tytuł. 
Cóż za świetny gust!, pomyślał i szybko przekartkował kilka stron. Jego zachwyty książką nie trwały długo, gdyż usłyszał skrzypnięcie drzwi za jego plecami. Vincent gwałtownie się odwrócił, a pierwsze co zobaczył, do uniesiona w górę deska. W ostatniej chwili zdążył uniknąć ataku i odskoczył w bok. Niewiele myśląc cisnął twardą książkę w napastnika i trafił go w szczękę. Oprawca jęknął i zachwiał się do tyłu, a brunet wykorzystał sekundy jego nieuwagi by ponownie zaatakować. Z premydetacją wymierzył mu kopniaka poniżej pasa i jeszcze raz rzucił w nim najbliższym przedmiotem pod ręką, czyli książką. Oprawca zawył i potknął się o własne nogi i runął na podłogę, a Vincent przycisnął butem jego klatkę piersiową. Nie był uzbrojony.
 - Czego chcesz?! - warknął i przyjrzał mu się. Usiłował rozpoznać w jego wyglądzie któregoś ze znajomych Toby'ego, ale żaden opis nie pasował do tego mężczyzny pod nim. Miał on jedno złote, a drugie brązowe oko, szatynowe włosy roztrzepane na wszystkie strony, szare dresy i czerwony szalik. Miał podkrążone oczy i wściekły wyraz twarzy. Ale nikt mu nie przychodził na myśl. Przez zamyślenie zapomniał na chwilę w jakiej sytuacji się znajduje i mężczyzna złapał go za kostkę, lecz w tym samym momencie ktoś, a raczej Toby kopnął leżącego w żebra.
 - Usłyszałem dziwne hałasy - powiedział i spojrzał na osobę pod nim. Rozszerzył oczy, jakby coś sobie przypomniał.
Oprawca również na chwilę zastygł w bezruchu i zmrużył oczy. Nie umknęło to uwadze nastolatkowi, który zapytał:
 - Znacie się?
 - Kreis? - odparł zdumiony Toby. Kreis nigdy nie był "jednym z nich". Znali się, kilka razy wymienili parę słów i nic poza tym. Dlatego pamięć o nim ulotniła się gdzieś, aż to tej chwili.
 - Cholera - warknął Kreis - Może każ swojemu dzieciakowi zejść ze mnie?
Vincent szybko postawił stopę na ziemi, a facet podniósł się, aby mógł patrzeć na nich z góry. 
 - Wróciłeś na stare śmieci? - powiedział niezbyt przyjaźnie - Przykro mi, każdy już odszedł w swoją stronę.
 - Spodziewałem się tego - Ticci przewrócił oczami.
 - Więc po to tutaj jesteś?
 - W celach naukowych.
 - Zdajesz sobie sprawę, że to od twojego zaginięcia wszyscy się rozpadli?
 - Wiem. Niczego nie żałuję.
 - Szkoda! Tworzyliście fajną rodzinę. Teraz Skrollverse tutaj urzęduje. Sporadycznie. Niedługo i ja będę musiał się stąd wynieść.
 - Więc dlaczego TY tutaj jesteś?
 - Chcę zabrać kilka waszych rzeczy - Kreis uśmiechnął się. - W każdym razie, radzę wam zwiewać. Nie jest tu bezpiecznie. 
 - Umiem się bronić - zaprotestował Vincent. 
 - W to nie wątpię - zaśmiał się - Ale za bardzo lekceważysz Marka. 
Vincent prychnął. Nie chciał już przysługiwać się ich rozmowie, więc wymknął się z mieszkania, po drodze zaglądając przelotnie do niektórych pokoi. Wyszedł na zewnątrz i zajrzał do swojego plecaka, który zawsze miał przy sobie i wyjął z niego sztylet, który schował do kieszeni. Czuł się teraz pewniej i na własną rękę postanowił zwiedzić kawałek lasu. Długo wędrował pogrążony w ciemnościach, aż trafił na kolejny dom. Nie był tak okazały jak jego pierwszy dom, więc uznał, że to byli ich "sąsiedzi". Mała grupka, w której był Mike - miłość jego starszej przyjaciółki. Równie dobrze mogłoby się okazać, że tam również urzędują Skrollovie - postanowił zaryzykować i zaglądnąć do środka.
 Czarnowłosy niepewnie uchylił drzwi i wszedł do całkowicie usianego ciemnością korytarza. Postanowił na razie zostawić latarkę w spokoju, by nie zwrócić uwagi potencjalnego przeciwnika, choć naprawdę wątpił w to, że ktoklwiek mógłby tutaj być. Po ciemku ruszał łapami, aż w końcu trafił na kolejne drzwi, przez które wszedł do kuchni, w której paliło się słabe światło z gołej żarówki. W powietrzu dało się wyczuć wyraźną woń zupek chińskich, na co odezwało się głośne burczenie Vina.
 - Ktoś tu mieszka - pomyślał - Nieprawdopodobne.
Chociaż w kuchni panował chaos, wyraźnie można było wyczuć czyjąś obecność sprzed kilku godzin. Chłopak nie zdążył niczego zrobić, kiedy zza progu wyłonił się szczupły rudzielec. Na widok Vincenta napiął wszystkie mięśnie i przyjął postawę bojową, na co młody wycelowal w jego stronę ostrzem.
 - Kim jesteś?! - syknął nieznajomy i zmierzył go wzrokiem.
 - Vincent - przedstawił się pokornie i powoli skierował broń do kieszeni spodni. Szybko rozpoznał, że rudzielec nie ma kdwagi zaatakować. A pomimo nieprzyjemnej sytuacji wolał zachować szacunek dla potencjalnego właściciela tego rzekomo opuszczonego domu, gdyż był zagorzałym wyznawcą satanizmu teistycznego i twardo trzymał się ich przykazań.
 - Przepraszam za wtargnięcie... - powiedział zamieszany. Uznał, że gdyby ktoś powiedział mu, że uznał jego dom za opuszczoną, czułby się urażony, więc nje pośpieszył od razu z wyjaśnieniami.
 - Co chciałeś zrobić? - warknął rudzielec. Zewsząd było słychać czyjeś ciężkie kroki.
 - Nic złego! Tylko zgubiłem się w lesie. To wszystko.
 Zza pleców nieznajomego wyłonił się drugi mężczyzna, a właściwie Vincent zauważył go po paru sekundach ze względu że był bardzo niski.
 - Charlie, kim on jest? - zapytał nieprzytomnie, jakby dopiero się obudził albo był skacowany. Z kieszeni wyjął futerał, z których wciągnął okulary. Przetarł je czarną koszulką i ułożył na nosie.
 - Vincent jestem - powtórzył - Trafiłem tu przez przypadek, więc mogę już sobie pój...-
 Przerwał mu głośny huk od strony korytarza, do którego z rozpędu wbiegł Toby. Niemal staranował Vincenta, wrzeszcząc, że miał go przecież nie zostawiać, przybierając podstawę nadopiekuńczej matki. Zdecydowanie był przeciwieństwem zasad satanizmu teistycznego.
 - Uspokój się! - czarnowłosy szybko doprowadził go do porządku dając plaskacza w policzek. Nie sprawiło mu to bólu, lecz chłopak zrobił to na tyle mocno, by odwrócił głowę szatyna na kilkanaście stopni, by zobaczył dwie obce osoby stojące na drugim końcu pomieszczenia. Toby zamarł na ich widok. Rudzielca kojarzył, ale po upływie dekady trudno mu było skojarzyć kto to. Za to niskiego okularnika rozpoznał. Jego smoliste włosy, morowy ubiór, umięśniona sylwetka kurdupla i lekki zarost rozpoznawał wszędzie. I nie wróżyło to nic dobrego.
Toby zamknął oczy i ponownie na nich spojrzał, mając nadzieję, że to iluzja, lecz dwójka wciąż tam stała i groźnie mierzyła go wzrokiem. W końcu udało mu się wydusić imię niższego z nich:
 - Mark?








CDN...


Ps. Którą narrację przyjemniej wam się czyta? :)

1 komentarz:

  1. Nie wiem szczerze mówiąc, obie są świetne...

    To wszystko tak mocno pozmieniało się od początków tej historii, że aż po części przykro, ahh... >~< *kiedy za bardzo wczujesz się w historię*
    No cóż, czekam na następną część :)

    OdpowiedzUsuń

Perypetie V

 - Jeszcze. - powiedział Vincent zaciskając pięści pod stołem - Opowiedz mi jeszcze.  Bezoki westchnął i mozolnie ściągnął maskę, odsłani...