niedziela, 23 kwietnia 2017

Dni z życia CreepyPast 25




Z punktu widzenia Toby'ego...
 Dzień nieubłaganie zbliżał się ku końcowi, a niebo oblało się krwistą czerwienią. W mojej głowie rodziły się pytania. Czy zdążymy opuścić las przed zmrokiem? Czy poradziłbym sobie w walce z jednym z Skrollverse? Czy oni sobie poradzą? Próbowałem się uspokoić i skupić swoją uwagę na czymś innym. Ale w lesie nie było nic interesującego prócz powiększającej się ilości mijanych drzew.
 - Toby - odezwała się Luna - Odpocznijmy.
Zatrzymałem się gwałtownie i odwróciłem napięcie w stronę rodzeństwa. Kyle, pięć metrów w tyle dyszał ciężko opierając się o drzewo, a Luna zdołająca dotrzymać mi kroku postanowiła sobie usiąść na ziemi po turecku.
 - Jak ty możesz tak biegać? - wysapała zadzierając kark ku górze i obserwując niebo.
 - Przyzwyczajenie - wzruszyłem ramionami. 
No tak, nie wziąłem pod uwagi tego, że mają słabszą kondycję, pomyślałem i zacząłem się bardziej niepokoić. Trzeba pogodzić się z myślą, że czeka mnie nieunikniona bitwa z tymi potworami. Oparłem się o drzewo nieco rozczarowany.
 - W co ja się wpakowałam? - Luna ukryła twarz w dłoniach - Zaledwie tydzień temu wszystko było normalnie... Ja, Kyle, Kenny, Vincent i Rose...  - dziewczyna zaniosła się głośnym szlochem, a po jej policzkach popłynął strumień łez. Spojrzałem zakłopotany na Kyle, który tylko odwrócił się plecami, jakby nie widząc płaczącej siostry.
 - No już... shh... znajdziemy ich... - kucnąłem przed nią - Już w porządku... - mówiłem głosem najmilszym jak się da.
 - Nie mam nawet pewności, że żyją! - wywrzeszczała i zacisnęła szczęki starając się opanować.
 - Masz - niespodziewanie podszedł do nas Kyle i wyciągnął w moją stronę dłoń ze... zdjęciem? Wziąłem do niego skrawek papieru. Tak, zdjęcie. Fotografia przedstawiała piątkę osób - w tym Kyle i Lunę. Pozostałą trójkę stanowiła mała dziewczynka z misiem w dłoni, przypominającą kopię Luny. Chłopak stojący obok Kyle, który dzierżył łyżeczkę. Na jego widok aż mnie zemdliło. Nie był on brzydki, po prostu to była ta sama osoba, która wtedy wybijała nam okna. I która zdecydowała się pomagać Skroll'owi. Poczułem się okropnie, mimo że prawie nie przyczyniłem się do jego śmierci.
 - Jak on się nazywa? - wskazałem na niego palcem.
 - To Kenny - odparł Kyle.
Wróciłem do oglądania zdjęcia. Po lewej stronie stał wysoki chłopak i zdecydowanie wyróżniał się od pozostałych. Podczas gdy wszyscy mieli brązowe włosy i oczy, jego włosy były smolisto czarne, a oczy niebieskie, choć z urody byli podobni. Wszyscy byli też luźno ubrani, a on jakby zaraz miał przystąpić do matury. Wszyscy na fotografii uśmiechali się do kamery stojąc za zieloną tapetą. 
 - To Rose - Luna pokazała na małą dziewczynkę - A to Vincent - pokazała najwyższego chłopaka - Tęsknie za nimi - otarła twarz mokrą od łez.
Myśli w mojej głowie błąkały się jak wściekłe psy. Jeśli nie powiem im o Kennym rozczarują się, a tak to stracą do mnie zaufanie. Chyba się z tym prześpię.
 - Musimy już ruszać - rzuciłem, a po chwili dodałem - Trzeba znaleźć schronienie na noc.
I tak już nie mamy szans by wyjść przed zmrokiem, więc przynajmniej odpoczniemy.
 - Nie jest jakoś szczególnie zimno - powiedział Kyle - Możemy spać pod gołym niebem, na gałęziach drzew...
 - Pogięło cię?! - warknęła dziewczyna - Żebyśmy pospadali?!
Szatyn wzruszył ramionami obojętnie.
 - Czasami w taki sposób ucinałem sobie drzemki. Ty, jak myślisz? - zwrócił się do mnie.
 - W sumie to się może udać - o ile Skrollversi nie chodzą z zadartym w górę nosem. Chociaż jeśli znajdziemy odpowiednie drzewo gęste gałęzie mogą nas ukryć. Przynajmniej w małym stopniu.
 - A jeśli spadniemy? - Luna skrzyżowała ręce na piersi i westchnęła ciężko.
 - Możemy się przywiązać - oznajmił chłopak.
 - Czym?!
 - Nie musicie.. - wszedłem im w słowo - Będę was obserwować i pilnować.
Oboje spojrzeli na mnie jak na idiotę do potęgi.
 - Poszukajmy dobrego drzewa - wyprzedziłem jakiekolwiek pytania i zacząłem rozglądać się po okolicy. Te za niskie, te spróchniałe, tamte za wąskie gałęzie... o, tam! Idealne! Pokazałem dwójce upatrzone drzewko i ruszyliśmy w jego stronę. Pomogłem Lunie w spinaczce. Gdy oni usadzali się wygodnie na szerokiej gałęzi ja wspiąłem się wyżej i ukryłem wśród liści. Co chwilę coś zachaczało o moją bluzę, więc oddałem ją dzieciakom. Przynajmniej zapunktowałem "szlachetnym czynem". Tak mi się zdaje. Z wysoka obserwowałem las. Zapowiada się ciekawa noc.

           Z punktu widzenia Soul Taker...
 - Rozchmurz się - uśmiechnąłem się do Jeff'a szyderczo. Jeszcze nie pogodził się z tym, że na 33,3% w nasze szeregi zawita nowy.
 - Po prostu się przymknij - czarnowłosy z całej siły kopnął niewinną ścianę budynku opuszczonego szpitalu, do którego mieliśmy wejść.
 - Ha, haa... - zaśmiałem się cicho polrawiając kaptur na głowie. Ochrona przed słońcem i tak dalej. Żwawo pchnąłem drzwi wejściowe i wparowaliśmy do środka. Mimo że budynek był opuszczony od siedmiu lat był zadbany. Można powiedzieć, że to miejsce zostało obrane jako miejsce zamieszkania Dr.Smiley. Z opowieści innych wynika, że Slender niejdeniokrotnie próbował zaciągnąć go do swego "domu", ale odmawiał, twierdząc, że tu ma lepsze warunki.
 - Jesteśmy! - wydarł się Jeff i z hukiem otworzył pierwsze drzwi na korytarzu po lewej - Nie ma go tu - z takim samym podejściem otworzył kolejne.
 - Ale ty głupi jesteś - westchnąłem i ruszyłem w górę po schodach. Na drugim piętrze udałem się do sali zabiegowej. Bingo!
 - To ja - odezwałem się i wkroczyłem do środka patrząc na pocięte ciało na stole operacyjnym. Sam Dr.Smiley grzebał przy narzędziach odwrócony plecami.
 - Wooah! - stojący za mną Jeff wydał z siebie jęk pełen zachwytu - Dawno nie czułem zapachu krwi - jego oczy błysnęły.
 - Przerwaliście mi w najlepszym momencie... - westchnął Doktor i zdjął zakrwawione rękawice, które wylądowały w kącie.
 - Daj nam ten środek i znikamy - odparłem.
Czerwonooki zaprowadził nas do innego pomieszczenia, jakim był gabinet lekarski. W przeciwieństwie do reszty budynku to wyglądało jak chlew. Wszędzie rozsypane jakieś proszki, płyny, opakowania po trutkach na myszy i nieprzyjemny zapach chemikalii. Lekarz zaczął grzebać w szufladzie, a po chwili wyjął z niej małą fiolkę z podżółkłym środkiem w sobie.
 - To tyle? - zapytałem odbierając miksturę.
 - A czego się spodziewałeś? Wiesz jak trudno o wszystkie składniki i ile precyzji potrzeba żeby to cholerstwo stworzyć?!
 - Nie jestem w stanie sobie wyobrazić... - odkręciłem i powąchałem specyfik, po który nas wysłał Zalgo - Jak to działa? - do moich nozdrzy dostał się zapach porównywalny do potu zmieszanego z wodą utlenioną z metaliczną wonią. Aż mnie wzbierało na wymioty. Szybko to zakręciłem.
 - Podobnie do pigułki gwałtu i LSD - odpowiedział z zadziornym uśmiechem na twarzy. Po chwili jego kąciki ust opadły i spojrzał na Jeff'a, który był zajęty obserwowaniem widoku za oknem. Kątem oka widziałem jak sięga za sobą strzykawkę z jakimś środkiem. Nie wiem co planuje, ale nie powstrzymam go. W krótkiej chwili pokonał dzielącą ich odległość i wstrzyknął zawartość strzykawki w jego udo, po czym pchnął tak by upadł na ziemię.
 - Co robisz? - spytałem bardziej zaciekawiony niż zszokowany jego działaniem.
 - Uczynię go pięknym! - odpowiedział z entuzjazmem i złapał leżącego pod ramię. Otworzył sobie drzwi i ciągnął go njeprzytomnego przez korytarz.
 - Nie stanie mu się krzywda - zapewnił - Możesz odebrać go wieczorem.
 - Jasne! - przystałem na ten układ. Z uśmjechem na twarzy opuściłem szpital pędząc do Lorda Zalgo przynieść lek.






     Zapraszam na drugiego bloga

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Perypetie V

 - Jeszcze. - powiedział Vincent zaciskając pięści pod stołem - Opowiedz mi jeszcze.  Bezoki westchnął i mozolnie ściągnął maskę, odsłani...