poniedziałek, 8 lutego 2016

Dni z życia CreepyPast 11


Z punktu widzenia Colina...
Chodziłem po lesie bez konkretnego celu. Chyba już straciłem nadzieję, że jeszcze kiedykolwiek ich znajdę... proxy Slender's i reszta Slenderversów dobrze się ukryli. Jednak niespodziewanie, kiedy byłem na skraju wytrzymałości, ni z gruszki, ni z pietruszki, znalazłem ich. W tym najmniej oczekiwanym momencie. Po prosu, spacerowali po lesie, robiąc dużo hałasu, a właściwie ten kretyn w goglach robił... i jeszcze ten czwarty. Wyglądał... zwyczajnie. Jak zwykły człowiek. Żadnych blizn, wyciętych uśmiechów, nienaturalnego koloru oczu, ani nic niezwykłego. Czy on w ogóle ma przy sobie broń? Jakąkolwiek? Nieważne. Ważne jest to, że wreszcie ich znalazłem. Bezszelestnie zbliżyłem się do nich i przygotowałem macki. Gdy już miałem atakować, czwarty odwrócił się i odepchnął wszystkich na bok, a sam prawie otarł się o śmierć..
 - Co do jasnej..? - krzyknął Toby i zerwał się na nogi.
 - To co widzisz! - wrzasnąłem i znowu zaatakowałem. Niestety, czwarty proxy miał bardzo dobry refleks i w mgnieniu oka podbiegł w moją stronę i wbił nóż w brzuch. Czyli jednak jest uzbrojony... Natychmiast odskoczyłem w bok.
 - C-Colin! - obudził się Toby - Jakim cudem ty żyjesz?!
Zaśmiałem się kpiąco z jego głupoty. Slenderman chyba nie umie sobie dobrac proxy...
 - Zdziwiony? - mówiłem przez śmiech.
 - I tak poślemy cię do piachu!
 - No to życzę powodzenia!
Tym razem wbiłem macki w ziemię, a czwarty znalazł się w cierniach, na co krzyknął z bólu. Czyli jednak nie jest taki jak Toby i czuje ból... interesujące... a może tylko udaje. Wykończę go na końcu, a do tego czasu niech tu siedzi. Kiedy tylko skończyłem moją pułapkę z cierni, ten pomarańczowy rzucił się na mnie.
 - Za wolno! - zawołałem i oplotłem macki wokół jego kostki, uniosłem do góry i cisnąłem nim w drzewo. Czynność ta powtarzała się jeszcze kilka razy, a on nadal żył. Może za słabo rzucam? Kiedy miałem walnąć nim jeszcze raz, ktoś trafił mnie w lewe żebro, a kto inny trafił w plecy. Gwałtownie się odwróciłem.
 - Tę sztuczkę już znam! - warknąłem i uniknąłem ataku Maskyego.
Wtedy zobaczyłem Tobyego, lecącego prosto w moją stronę. Przez ten cały czas był na drzewie i czekał na odpowiedni moment?! Nie zdążyłem nic zrobić, a jego toporek zagłębił się w mojej klatce piersiowej. Ból był niewyobrażalny. Że dałem się złapać w taką pułapkę! Upadłem na kolana i zacząłem pluc krwią. Nie mogłem się ruszyć. Czy to mój koniec? Zostać pokonanym w tak kretyński sposób? Mam zginąć z rąk tych przydupasów? To nie może się tak skończyć! Prędzej sam się zabiję, niż to oni zabiją mnie!

Z punktu widzenia Tobyego...
To koniec. Podszedłem do Colina, ale w ostatniej chwili zerwał się i odskoczył parę metrów dalej, co wcale mnie nie dziwiło. Ta walka jeszcze długo potrwa. Nie tracąc chwili dłużej, podbiegłem do przeciwnika, a Masky w tym czasie zaciągnął Hoodie w bezpieczne miejsce i zajął się Jay'em. Na moje nieszczęście, Colin zdążył się zregenerować i sprawnie zrobił unik.
 - Zabiję was wszystkich! - krzyczał - Żaden proxy nie ma prawa istnieć! Zabiję całą waszą czwórkę!
Nie wiem, co on ma w głowie, ale Jay nie jest proxy, a wręcz przeciwnie. Naprawdę nie wiem, co strzeliło do głowy mojemu Panu, żeby go do nas zaciągnąć... Gdy Colin odchodził od zdrowych zmysłów, Masky rzucił w jego stronę zapalniczkę. Szybko się podpalił, bo byliśmy w lesie i wszędzie były suche liście.. Colin wył z bólu i miotał się na wszystkie strony, powodując większy pożar. Nie tracąc chwili dłużej, wziąłem Jay pod ramię, a Masky zrobił to samo z Hoodym i uciekliśmy jak najdalej, a ogień sięgał coraz dalej. Przynajmniej krzyki ucichły. Miejmy nadzieję, że tym razem nie przeżył, i że to było nasze ostatnie starcie. Po kilku minutach usłyszeliśmy dźwięk syren. Zaczęliśmy się powoli dusic...  i nareszcie w domciu! Cieplutkim, bezpiecznym, pełnym gofrów domciu... Slender akurat stał przed drzwiami i zapytał co się stało. Bez owijania w bawełnę wszystko opowiedziałem. Po historii, wziął Jay'a porozmawiać...
Poszedłem wziąć przysznic. Niemalże na całym ciele miałem zadrapania i siniaki. I tak się tym nie przejmuje, przecież nie czuję bólu. Czasami się zastanawiam, jakie to uczucie...
 Reszta dnia minęła spokojnie - bójka z Maskym o sernik i gofry, kradnięcie pilota od kablówki, droczenie się z Sally, zatrucie się cukierkami LJacka, kłótnia z Jeffem, że jest złym ojcem dla Vincenta... To był cudowny dzień! Słonko świeci, ptaszki śpiewają, a ja, Masky, Hoodie i Jay zabiliśmy dresa spod PKSu! Cudownie!





CDN...
R.I.P Colin... (dres spod PKSu)
Podobało się? Wiem, że krótkie, ale czasu ni ma :P
Do nast. ! :*

2 komentarze:

  1. R.I.P Colin xD czytając końcówkę normalnie padłam. Tylko grupa operatora potrafi walczyć na śmierć i życie, a zaraz potem zachowywać się jakby nigdy nic, też bym tak chciała. No ale co? Problem usunięty, gofry są... Sielanka! Czyli tak zwane "perypetie z życia Proxy" x"D A co do długości rozdziału to tak... Krótkie ale zadowalające więc nie narzekam. No wiesz, słonko świeci, ptaszki śpiewają, a ja gapię się z zwątpieniem w deszcz i czytam, czując że coś jednak jest nie tak w tym wszystkim xD Toby ty oszuście!

    OdpowiedzUsuń
  2. Zabiliśmy dresa spod PKSu XD!
    Wymiatasz!!! :D

    OdpowiedzUsuń

Perypetie V

 - Jeszcze. - powiedział Vincent zaciskając pięści pod stołem - Opowiedz mi jeszcze.  Bezoki westchnął i mozolnie ściągnął maskę, odsłani...