poniedziałek, 15 lutego 2016

Dni z życia CreepyPast 12


Z punktu widzenia Kaspera...
Dzisiaj był wyjątkowo pechowy dzień. Czy to nie jest przypadkiem 13 piątek? Nie, ale w po 14 luty, a to oznacza dzień zakochanych... już wszędzie się roi od tych amorów, serduszek i innych słodkich rzeczy. Ohyda. Jakby ludzie nie mieli co robić ze swoim życiem, tylko obchodzić Walentynki, licząc na cud, że to akurat w tym dniu ktoś się zakocha. Ech...
Oglądając telewizję, momentalnie zrobiło mi się słabo na widok moherowych beretów. Serio? Tylko o Radiu Maryja potrafią pierdzielić bez przerwy. Może powinienem zapuścić włosy, żeby zrobić im na złość? Dobry pomysł, ale chyba nie. Przeciągnąłem się na kanapie i zasnąłem. Po przebudzeniu, udałem się do pokoju, a po drodze musiałem znosić dziwne spojrzenia innych. Co zrobiłem nie tak? Dlaczego inni się tak gapią? Nawet Nina śmiała się na mój widok, a EJack zaczął smutać, że nie może zobaczyć powodu jej rozbawienia.
 - Co? Co? Co znowu nie tak? - pytałem - Co zrobiłem źle?
 - Ty nic - odpowiedziała dziewczyna - Po prostu śmiesznie wyglądasz...
 - Śmiesznie? Czyli jak?
 - Sam zobacz...
Nina postawiła mi małe lustro przed nos. Moja twarz... cała miała rożne rysunki jakimś czarnym flamastrem. Lepiej nie mówmy co one przedstawiały. Prawie wszyscy mnie widzieli... no to teraz ekipa będzie miała temat do rozmów przez co najmniej tydzień. Zabiję kretyna, który to zrobił...
 - Przyznać się! - wrzasnąłem wyparowując z pokoju - Kto to taki dowcipniś?!
Na korytarzu stał akurat Jeff, chowając ręce za sobą. Jakiś zdenerwowany był...
 - Jeff, co tam trzymasz? - spytałem próbując opanować gniew.
 - Nic...
Złapałem go za ręce i dokładnie oglądałem jego dłonie. Były brudne od czarnego flamastra. Przeszyłem go wzrokiem, po czym na mojej twarzy zagościł szeroki uśmiech, zaś na jego malował się strach.
 - Już... Nie... Żyjesz...
Usiłowałem uderzyć go w brzuch, ale skubaniec wymsknął mi się i trafił w drzwi, bo Liu wychodził z pokoju. Natychmiast schował się za jego plecami.
 - Liu, ratuj. - błagał.
 - Co się właściwie dzieje? - pytał.
 - On chce mnie zabić.
 - Bo..?
 - Pomazałem go flamastrem...
Liu spojrzał na mnie, potem na Jeffa, wzruszył ramionami i odszedł.
 - A co ze mną? Nie pomożesz mi..? - spytał Jeff.
 - Radź sobie sam.
 - I ty Liu przeciwko mnie? Własny brat? Rodzina?!
 - Pff, i kto to mówi...
Jeff burknął coś pod nosem. Nie słyszałem, ale Liu najwyraźniej tak, bo jego oczy aż zabłyszczały..
 - Już jesteś martwy!
Zrozpaczony, pobiegł prosić o pomoc do Bena. Jednak tylko bardziej się pogrążył.
 - Ben, ratuj!
 - Ale.. ty... rzucałeś mną.. do wody.. nie powinenieś był tego robić... już nie żyjesz...
No cóż - Silver niewiele mógł zdziałać, a Jay'a nie było, więc tym razem prosił o pomoc Jasona, LJacka i Popa. Niestety! Jason był czymś wyraźnie zdenerwowany i postanowił się na nim wyżyć. LJack był zajęty czymś innym, a Candy polazł w cholerę. W dodatku Jane szybko ogarnęła o co chodzi i do nas dołączyła. No to jest nas pięciu! Czarnowłosy był już tak zdeterminowany, że prosił o pomoc Ninę. Tym razem dobrze trafił. Mało nie zamordowała Jasona, wyzwała Liu od złych braci, mnie i Bena od deserantów, a Jane poszarpała włosy. Ale i tak czekaliśmy aż wyjdzie. Nasłuchiwaliśmy każdego szmeru...


Z punktu widzenia E.Jack'a...
Rozwścieczony tłum czekał na Jeffa, a Nina nie pozwalała nam wyjść z pokoju. Musiałem wyłazić przez okno. Prawie się połamałem. Czy oni naprawdę nie mogą wyważyć drzwi i go od razu zabić? Im więcej trupów, tym więcej nerek! Love kidneys! Przynajmniej wiem jak spędzę walentynki <3. Coś mi mówi, że 14 poleje się duużo krwi, a organy będą na ścianie. Tak, to będzie dobry dzień.
Wracając - do kuchni dostałem się również przez okno, a przy okazji zbiłem doniczkę z kaktusem (wiem, bo czułem). Potem ktoś na to nadepnął, rozległ się krzyk, a ja sobie gdzieś zniknąłem... Do łazienki. Po wyjściu, wpierniczyłem zostawiony sernik, po czym Masky i Toby się pobili, oskarżając siebie nawzajem o zjedzenie ciasta. To ja się wycofuję...


Z punktu widzenia L.Jack'a
Gdy wróciłem do domu po mordzie, zastałem nawalających się proxy, kilka osób czyhających na życie Jeffa i dość duży bałagan. Jakim cudem naleśnik znalazł się na suficie? Nigdy się nie dowiemy. Lekko podirytowany, poszedłem do pokoju, gdzie czekał na mnie ten mały, różowy demon, zwanym Sally. Jej chyba się nigdy nie znudzi męczenie mnie... Jakby nie mogła czepiać się kogo innego. Na przykład takiego Hoodiego, albo wujaszka Slendera.
 - Pobaw się ze mną! - zarządzała, unosząc do góry misia.
Westchnąłem tylko i wybiegłem na korytarz, złapałem pierwszą osobę z brzegu, i wepchnąłem ją do tego potworka. To teraz mam spokój, tamten się z nią pobawi i wszyscy będą happy! Nagle rozległo się pukanie do drzwi. Powędrowałem na dół i ostrożnie wyjrzałem przez okno. To tylko jakieś dzieciaki robiły żarty. Nie mam już nawet chęci, by zrobić im jakąś krzywdę.


Z punktu widzenia Jeffa...
Wściekły tłum się rozszedł, a ja mogłem wyjść z pokoju Niny. Problem w tym, że współdzielę pokój z Liu... mam nadzieję, że teraz tam nie przesiaduje. Żałuję, że go wyzwałem od... nieważne. Wyszedłem na miasto, a dokładniej do opuszczonej fabryki, którą kiedyś pokazał wszystkim Jason. Te wszystkie lalki mnie lekko przerażały, do tego ten zapach rozkładającego się ciała i ślady krwi na ścianach... Ale chwila, tego tutaj wcześniej nie było.. Być może któryś z nas tutaj wcześniej jeszcze balował, a konkretnie Jason, w końcu to jego królestwo i robi tutaj co mu się żywnie podoba. Wcisnąłem się do wentylacji i trafiłem do biura, sprawdzić jak się mają laleczki voodoo. Znalazłem jedną, bardzo zniszczoną, która cholernie mi kogoś przypominała. W głowie miałem obraz tej osoby, ale za nic nie wiedziałem kim on jest. Wziąłem do ręki igłę, leżącą obok i wbiłem w oko lalce, następnie w kark, i inne części ciała. Po jakimś czasie "zabawa" znudziła się, więc tylko zabrałem ów kukłę ze sobą. Znowu wlazłem do wentyli i chodziłem na czworaka. Na miejscu coś było wyraźnie nie tak. Ktoś tutaj był. Oby nie Jason, bo zamorduje mnie za kradzież jego zabawki. Bałem się, że zaraz mnie znajdzie, więc pośpiesznie wyszedłem. Po drodze zaszedłem sprawdzić do starego domu. Wyglądał jeszcze bardziej tragicznie niż ostatnią wizytą. Wszędzie tylko zmasakrowane ciała, krew... Nie sądzę, żeby zwykłe "gangusy" byłyby do tego zdolne. Oprócz tego, że śmierdziało zwłokami, to jeszcze papierosami, odpadami... Wymiotować się chciało. Ten dom stał się klubem dla morderców, noclegiem dla żuli, schroniskiem dla bezpańskich psów i wylęgowiskiem karaluchów. Może powinienem go podpalić? Lepiej nie, nie chcę stanąć przed wujaszkiem Slendym. Zbadałem wszystko wzrokiem i udałem się na górę, do swojego pokoju. Królował tam nieprzyjemny zapach psów.. Na samym środku stał jakiś wygłodniały pies, z kapiącą na ziemię śliną, pianą i.. krwią? Miał przekrwione oczy i trząsł się cały, do tego wiele ran i wyszarpana sierść. Obok niego rozkładało się mięso innych psów, które poległy z nim w walce, czy kotów... Nagle rzucił się na mnie ze swoimi szponami. Bez namysłu zatrzasnąłem drzwi, więźniąc go tam. Lepiej nie będę zaglądał do innych pokoi. Westchnąłem ciężko i udałem się do domu, tego nie zniszczonego i dobrego w użytku.. Na wstępie dostałem kilka ciosów w brzuch od Kaspera.
 - To od Liu, Bena, Jasona, Jane i ode mnie... - wymamrotał i odszedł zadowolony z dokonanej zemsty. No dobra, należało mi się, w końcu oszpeciłem twarz Kaspera, wrzucałem Bena do wody, wyzywałem Liu, Jane wiadomo, ale Jason nie miał powodu... No dobrze, okradłem go... Ale lepiej, żeby o niczym się nie dowiedział...





C.D.N...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Perypetie V

 - Jeszcze. - powiedział Vincent zaciskając pięści pod stołem - Opowiedz mi jeszcze.  Bezoki westchnął i mozolnie ściągnął maskę, odsłani...