środa, 12 października 2016

Dni z życia CreepyPast 9



Z punktu widzenia Alice...
 Powoli wybudzałam się ze "snu". Twarz paliła mnie strasznie, a ciało drżało z zimna. Na czole czułam czyiś oddech. Byłam niesiona. W każdym razie ten ktoś musiał byc bardzo zmęczony, bo oddech był bardzo ciężki. Otworzyłam lekko oczy. Pierwsze co zobaczyłam to niebo rozświetlone przez gwiazdy. Pokierowałam wzrok na bok, ale przez panujące ciemności nie mogłam zobaczyć twarzy mojego wybawiciela. Miał... maskę? Jedynymi szczególnymi znakami była jakaś obroża i ta cholerna maska.
 - Obudziłaś się? - odezwał się nagle, a ja momentalnie się wzdrygnęłam. Zatrzymał się gwałtownie.
 - T-tak - odparłam próbując spojrzeć mu w oczy, ale nawet nie raczył uchylić głowę.
 - Więc nie ma potrzeby, abym cię dalej niósł - opuścił mnie na ziemię i oparł pałkę, którą zaciskał w prawej dłoni (i którą pewnie niechcący mnie zranił gdy mnie opuszczał) na ramię. Miała ona w sobie kilkanaście ostrych gwoździ, na niektórych była zaschnięta krew. Włosy miał kolory ciemnego brązu, niemal podchodzące pod barwy zeschniętych, jesiennych liści. Na oko może 170 centymetrów. Ubiorem zbytnio nie imponował. Zwykła turkusowa bluza ubrudzona czarną cieczą (prawdopodobnie jakiś smar) i krwią. Ciasna, czarna obroża posiadała "kulkę" o tym samym kolorze co bluza.
 Spojrzałam na niego dziwnie, a on tylko wyminął mnie idąc w swoją stronę.
 - Dziękuję za pomoc - powiedziałam odwracając się do niego.
 - Już gdzieś to słyszałem - nie zatrzymując się szedł dalej przed siebie.
 - Jak się nazywasz? - powstrzymując ochotę od jęknięcia z bólu, ruszyłam nieśpiesznie za nim.
 - Dlaczego cię to interesuje? - odwarknął.
 - Okay... - próbowałam ukryć zażenowanie - Powiedz mi przynajmniej gdzie mnie zaniosłeś, abym mogła wrócić do domu.
 - ...
 - Hej!
 - Zamknij się! - syknął i obrócił się ku mnie by zatkać mi usta dłonią - Słyszysz?
Pokiwałam przecząco głową. Co miałabym słyszeć?!
 - Płacz. - odetkał moje usta i stanął nieruchomo.
Próbowałam się uważnie wsłuchać, ale za nim nie słyszałam żadnego płaczu. Żadnych szlochów.
 - Powiesz mi kim jesteś? - zapytałam cicho.
 - Looker - odparł krótko i znowu ruszył przed siebie.
 - A ja Alice - ruszyłam za nim - Gdzie mnie zaniosłeś? - rozejrzałam się, ale nie rozpoznałam tej części lasu.
 - Do strefy omega.
 - Jakiej znowu strefy omega?
 - Słuchaj. Moja... rodzina podzieliła sobie ten las na trzy części. Alfa, beta i omega. Alfa to taka, w której lepiej brac nogi za pas, czyli harcują tam Skrollverse. W becie zapuszczamy się my. Nasze królestwo. A do omegi przychodzą zwykli ludzie. Świetna zabawa.
Więc musiała istnieć jeszcze czwarta sfera, w której panami są Slenderversi, o której oni nie wiedzą. Albo należeliśmy do tej części omegi, której jego rodzina jeszcze nie odkryła. Pewnie tak. Czyli jestem bezpieczna.
 - Dlaczego za mną leziesz? - stanął gwałtownie, a ja mało nie wpadłam na jego plecy. Odwrócił się.
 - A gdzie niby indziej mam iśc?
 - Najlepiej do salonu piękności.
Looker zdecydowanie wiedział co zrobić, aby kobieta poczuła się wyjątkowo. Romantyk.
 - Idź do siebie czy coś.
 - Właśnie... nie wiem gdzie iśc. Przywlokłeś mnie do tej części lasu, której nie znam.
Wzruszył ramionami.
 - Biedna dziewczynka. Zawsze możesz zostać z nami.
 - Tak po prostu?! - zdziwiłam się.
 - Jesteś silna. Wyczułem to... więc możesz. U nas nie ma miejsca na mięczaków.
 - Tak po prostu? - powtórzyłam pytanie.
 - Tak po prostu - ruszył przed siebie niczym torpeda. Usiłowałam za nim biec, ale szybko straciłam Lookera z zasięgu wzroku. Nim się obejrzałam, zostałam kompletnie sama w tej części lasu, której nie znam. Byłam pobita, a ubranie podrapane. Do tego co chwilę powiewał zimny wiatr, otulając mnie nieprzyjaznym chłodem. Zmęczona ruszyłam przed siebie. Nie wiadomo gdzie. Ważne by ktoś mnie znalazł i zabrał do domu.


Z punktu widzenia [Zak'a]...
 Obserwowałem z uśmiechem na ustach jak Toby biegnie w stronę chłopaka z czarnymi włosami, który upadł przed sekundą na ziemię. Ktoś niechcący rzucił mu petardę w twarz. Zaraz po Ticcim, podbiegli do niego pozostali uczestnicy naszej "zabawy" - Jeff i Roześmiany. Za to ja osunąłem się w cień. Kurczę... to chyba moja petarda. Chłopaki zaciągnęli rannego do domu, a słynny the killer zaczął się rozglądać. W końcu dostrzegł mnie chowającego się za drzewem w cieniu.
 - Widziałeś kto rzucił w jego stronę petardą? - zapytał podchodząc. W końcu przez większość zabawy wpatrywał się tylko w jeden punkt.
 - Nie - skłamałem - Ale czy to ważne? Sam się wepchał na teren bitwy.
 - Trochę ważne. Mogliśmy przynajmniej uprzedzić. A teraz będziemy mieli potrójne lanie.
 - Potrójne?
 - Od jego przyjaciela Puppeteera, dziewczyny Judge, wujaszka Slendera i jego.
 - Chyba nie umiesz liczyć.
 - Ale i tak się nam oberwie! - odgarnął włosy, które zachodziły mu na oczy - Trzy czy cztery razy...
 - Nie dramatyzuj - splotłem palce i oparłem szyję o dłonie - Ten... na pewno się szybko wyliże.
 - Helen Otis, per Bloody Painter - przedstawił go Jeff. Potem otworzył usta aby znowu coś powiedzieć, ale szybko zrobiłem zwrot za siebie i ruszyłem w dół, w głąb lasu. Najwyższy czas obeznać się w terenie. Spojrzałem za siebie; nie próbował za mną iśc. Lepiej dla mnie. Im dalej oddalałem się od domu, tym bardziej słyszałem coś w stylu przecinających strzał powietrze. W pewnym momencie świsty były tak głośne, jakbym wkroczył na teren średniowiecznych polowań, mimo że żadnych strzał nie zauważyłem. Nagle z mojej prawej strony ukazała mi się moja czarna, obślizgła macka. Dlaczego się pokazała...? Nie umiem ich jeszcze kontrolować, ale odnosiłem wrażenie, że wcale nie musiałem - ba, nawet nie miałem możliwości - że one posiadają własną świadomość i chronią mnie. Jak w tym przypadku. Moja macka była przebita przez ostrą strzałę, jakby wycelowana prosto w moją skronie. Odrzuciła pocisk, zawiła się i schowała za moimi plecami. Zacząłem rozglądać się gorączkowo. Zauważyłem na drzewie kogoś... najwyraźniej też wyczuł, że się mu przyglądam, bo założył łuk na ramię, przerzucając cięciwę przez pierś i z niezwykłą prędkością udał się w przeciwnym kierunku. Niewiele myśląc puściłem się pędem za nim. Kiedy biegłem nie wydawał się już taki szybki. Miał znajomą sylwetkę... włosy w kolorze blond i elfie uszy. Czy ja go gdzieś nie widziałem?
 Moje macki znowu dały o sobie znac i same z siebie wyłoniły się zza moich pleców i owinęły wokół drzew, kierując mnie na przód i w górę z jeszcze większą szybkością. Nogi zwisały mi bezwładnie tęskniąc za ziemią. W sumie doszedłem do wniosku, że nie lubię takiego typu wypraw. Od czasu do czasu musiałem unikac gałęzi. W końcu gdy znalazłem się blisko łucznika, ja, a właściwie moje macki, owinęły mu się wokół kostki i gwałtownie ściągnęły na dół, ocierając nim przy okazji drzewami. Uderzył o ziemię z głuchym hukiem. Macki postawiły mnie na dół, na przeciwko leżącego. Wciąż wijąc się, co chwila owijały się wokół jego kończyn, inne przyjęły postawę do ataku, jakby zaraz miały przebić go na wylot. Blondyn mimo obrażeń podniósł się wolno z ziemi opierając o drzewo. A no tak. Jeden z mieszkańców tamtego domu. Członek rodziny Slendera, do której nigdy nie będę należeć.
 - Co ty odwalasz?! - warknął sapiąc.
 - A ty co robisz?! - krzyknąłem zdziwiony - TY mnie zaatakowałeś pierwszy!
 - To po jakiego się pchałeś na pole rażenia, co?!
 - Czyli przypadkiem celowałeś mi w głowę i próbowałeś uciec?! - zdenerwowałem się, a macki wiły się jeszcze niespokojniej. Bałem się, że w każdej chwili mogły go zranic., czego oni by mi nie wybaczyli...
Przewrócił tylko oczami nie wiedząc co odpowiedzieć. W końcu wydukał:
 - Przepraszam.
Kiwnąłem tylko głową, na znak że przyjmuje przeprosiny. Nie trudno było stwierdzić, że te słowo cholernie trudno przechodziło mu przez gardło.
 - Jak się właściwie nazywasz? - zapytałem, a macki skróciły się, czyli znak, że chowają się zza moje plecy.
 - Ben - odparł - Ben drowned. Ten mały, wkurzający, elfi no-life.
 - Tego o tobie jeszcze nie słyszałem.
 - A co słyszałeś?
 - Haker najwyższych lotów - na te słowa się uśmiechnął, jak na jakąś pochwałę.
 - Słuchaj, Zak - zmienił temat - Nikt nie ma się dowiedzieć o tym, że sobie trenuję strzelaninę z łuku. Zrozumiano?
 - Ode mnie się nikt niczego nie dowie - zapewniłem - Nawet Zalgo.
Na twarzy Bena zobaczyłem malującą się ulgę. Odczepił strzały ciasno związane gumkami wiszące mu przy pasie i oparł o drzewo. Łuk postawił obok nich.
 - Wracasz ze mną do domu czy...?
 - Jeszcze się przejdę - przerwałem i ruszyłem do miejsca, z którego zacząłem pościg - A, i ja przepraszam za obicie ciebie - po tych słowach przyśpieszyłem kroku. Na odpowiedź usłyszałem tylko prychnięcie.
Kiedy znalazłem się w miejscu, w którym moje macki po raz pierwszy tego dnia dały mi o sobie znac chroniąc przed strzałą, próbowałem je "przywołać". Na darmo. Nie mogłem ich kontrolować. Chyba one naprawdę posiadały świadomość, a mój ojciec był święcie przekonany, że MOGĘ albo MUSZĘ sam je kontrolować. Kiedy ich się nie dało, nie ważne jakbym się nie starał.



CDN...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Perypetie V

 - Jeszcze. - powiedział Vincent zaciskając pięści pod stołem - Opowiedz mi jeszcze.  Bezoki westchnął i mozolnie ściągnął maskę, odsłani...